czwartek, 29 grudnia 2011

#54 Nowa Fantastyka 01/2012 - omówienie numeru

Już od wczoraj w sklepach możecie znaleźć styczniowy numer magazynu Nowa Fantastyka. Ja spotkałam się z nim po raz pierwszy i zostałam mile zaskoczona. Na tyle, że w nowym, 2012 roku, postaram się robić to regularnie. A dlaczego uważam, że warto? 

Miesięcznik zwrócony jest w stronę ogólnie pojętej grupy miłośników fantastyki. To znaczy, że zarówno fan typowego fantasy, jak i paranormal romance, a nawet science-fiction znajdzie w nim coś dla siebie. Za cenę 10 złotych dostaniemy solidną dawkę opowiadań, ciekawe artykuły i masę inspiracji książkowych, ale nie tylko. Może zacznijmy od początku...

Tematem numeru jest "Fantastyka młodnieje", czyli przegląd Marcina Zwierzchowskiego przez tzw. nurt "young adult", który to tekst spodobał mi się najbardziej. Na szczęście jeszcze zaliczam się do grupy "dorosłych nastolatków", więc większość wymienionych przez redaktora książek znam i lubię, a pozostałe bardzo chętnie przeczytam. Zwierzchowski zebrał tu naprawdę sporo książek młodzieżowych: od serii "Igrzyska Śmierci", przez "Gone: Zniknęli", po cykl "Felix, Net i Nika". Na deser: podsumowanie przyszłych ekranizacji wybranych książek. Wierzcie mi, będzie się działo.

Dla fanów "Kronik Wardstone" gratką jest wywiad z ich autorem - Josephem Delaneyem. Mnie zbytnio nie zaciekawił, ale też żadnej części serii nie czytałam. Za to artykuł "Para buch, koła w ruch" to przegląd ostatniej filmowej manii na bardzo efektowny steampunk. Poza tym, biografia i omówienie twórczości pisarza Macieja Wierzbińskiego. Przyznam, że zetknęłam się z tym nazwiskiem chyba po raz pierwszy i w artykule brakowało mi przyjemnego podsumowania, na które można by było rzucić okiem przed lekturą.

Sednem numeru są opowiadania. Tym razem pokusili się o nie autorzy: Rafał Kosik ("Felix, Net i Nika oraz wędrujące samogłoski"), Filip Haka ("Krypta Dnia Sądu Ostatecznego") oraz Joseph Delaney ("Opowieść Stracharza" i "Wiedźma zabójczyni") i Robert Reed ("Eliminacja"). Przyznam, że najbardziej podobał mi się tekst tego pierwszego. Choć czytałam wszystkie jego poważne książki, z serią "Felix, Net i Nika" nie miałam do tej pory do czynienia. Nie przeszkodziło mi to w odbiorze, a wręcz zachęciło do przeczytania w końcu całego cyklu, który zapowiada się naprawdę ciekawie. Autor ma świetne pomysły, a jego sposób pisania bardzo mi się podoba.

Numer 01/2012 kusi nas okładką z gry Star Wars: The Old Republic, której premiera była niedawno, a w środku możemy przeczytać wrażenia z jej beta testów. Miałam przyjemność również wziąć w nich udział i polecam fanom uniwersum Gwiezdnych Wojen oraz tym, którym World of Warcraft się już przejadł (bądź wystraszyły ich pandy). Nie brakuje również  recenzji książek, seriali, filmów, a nawet... komiksów. Nie jest tego wiele, ale potrafią skutecznie do nich zachęcić (choć częściej odstraszyć... jakaś plaga?). Na koniec polecam również felietony sławnych pisarzy (Ćwiek, Kosik, Sullivan, Watts i Orbitowski), którzy wypowiadają się na różne tematy, od kreacji bohatera uniwersalnego, przez rady dla piszących, po ideę wieloświata i alternatywne podejścia do dyskusji.

Jak już wspominałam na początku, była to moja pierwsza styczność z tym miesięcznikiem. Mam nadzieję, że nie ostatnia. Wiele rzeczy w tym numerze mnie zaciekawiło i myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Może uda mi się w końcu przezwyciężyć moją niechęć do opowiadań, kto wie :)

wtorek, 27 grudnia 2011

#53 Magia krwi - recenzja

Tytuł: Magia krwi
Autor: Anthony Huso
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Stron: 656

Ocena: 6/10










Pozycje z serii wydawnictwa Prószyński i S-ka „(Prawdopodobnie) najlepsze książki na świecie” zawsze mnie intrygują. Nie raz zdarzyło się, że okazały się jednymi z gorszych powieści, jakie czytałam, jednakże raz na jakiś czas trafia się perełka w stylu „Namiestniczki”. Jak na tym tle prezentuje się „Magia krwi” – debiut Anthony’ego Huso, który na co dzień zajmuje się produkcją gier komputerowych?

Nad królestwem Stonehold wisi realna groźba wojny. Z akadamii Desdae, by objąć długo opuszczony tron, powraca jego następca  - Caliph Howl. Choć został nagle wyrwany z akademickiego życia, okazuje się być urodzonym władcą. Tęsknota za kochanką ze studenckich lat, Seną, nie daje mu jednak odpocząć. Dziewczyna jest jedną z wiedźm, których rola w tej krainie polega na szpiegowaniu i uwodzeniu wybranych osób, wykorzystując w tym celu magię krwi – holomorfię, oraz własne ciało, wytrenowane, by zadawać zarówno ból jak i przyjemność. Senie jednak nie w głowie układy i podstępy – jej myśli zajmuje zagadkowa i mistyczna księga Cisrym Ta, dla której poszukiwań skłonna była zostawić Calipha. Tajemnice w niej zawarte zdolne są niszczyć światy. Gdy młodzi ponownie się spotkają u progu wojny, aby uratować królestwo, będą musieli poświęcić wiele. Jak daleko będzie musiał posunąć się Caliph, psując własną moralność? Co będzie musiała zrobić Sena, by pomóc ukochanemu? 

Anthony Huso stworzył interesujący świat, ze szczegółową historią, nowymi językami i własnymi sekretami, które zmrożą krew w żyłach. Co ciekawe, nie jest on w pełni fantastyczny, jakby wskazywał na to tytuł, okładka oraz opis z tyłu książki. Mamy tu do czynienia z elementami steampunka: obok magii – wozy bojowe i sterowce, śmierdzącym rynsztokom towarzyszą słuchawki prysznicowe. Wyobraźnia autora zahaczają również o fantastykę naukową, racząc nas pomysłami technologii, stworzonych na podstawach własnej, nieco umagicznionej, fizyki. Cała ta kompozycja składa się na imponujący obraz otoczenia, w którym jednak mało kto chciałby żyć. Brutalność jego mieszkańców oraz straszliwość stworzeń, które możemy napotkać na swojej drodze tworzy swoisty nastrój, który jednocześnie intryguje i odpycha.

Tak naprawdę ciężko stwierdzić, o czym jest „Magia krwi”. Wiele wątków pobocznych przeplata się ze sobą i zdarzyło mi się pogubić w skomplikowanych opisach magii i technologii. Choć czytało się ją w miarę szybko, nie była to lektura, do której zamierzam kiedyś wrócić. Autor chciał zawrzeć w niej za wiele akcji, fabuły i opisów równocześnie, przez co dostaliśmy powieść, której zakończenie jest mało satysfakcjonujące, a przewrócenie ostatniej kartki nie dostarcza żadnych emocji.  Warto podkreślić jeszcze, że jest to książka przeznaczona dla osób dorosłych, o czym zapomniano wspomnieć na okładce. Mamy tu nie tylko sceny erotyczne, ale też wiele momentów brutalnych, które źle wpłyną na psychikę młodego czytelnika.

Choć z wierzchu książka wydana jest ładnie, wewnątrz mamy istny chaos. Pomijając już kwestię przetłumaczenie tytułu („The Last Page” na „Magia krwi”), redakcja zawaliła na całej linii. Chroniczne braki myślników w dialogach oraz zapominane słowa, pozbawiające zdania sensu to jedynie wierzchołek góry błędów. Wisienką na torcie jest byk… ortograficzny. Mając na względzie wasze oczy nie zacytuję go tutaj, ale chętnych odsyłam na górę strony 130. Naprawdę dawno nie spotkałam się z czymś takim w książce, a już szczególnie ze strony tak poważnego wydawnictwa, jakim jest Prószyński i S-ka.

Nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowana, bo nauczyłam się już z dystansem podchodzić do tej serii. Kolejna książka, która miała być (prawdopodobnie) najlepszą na świecie, okazała się typowym średniakiem, który jednak czyta się szybko i w miarę przyjemnie. Jeśli lubicie takie pomieszanie klimatów, wielowątkowość, detaliczność świata oraz brutalny nastrój, sięgajcie bez obaw. Choć ta książka mnie nie zachwyciła, kolejne pozycje z serii przeczytam na pewno, w poszukiwaniu perełek.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka

***
Przypominam również o konkursie :)

piątek, 23 grudnia 2011

#52 Świąteczne konkursiwo

Wreszcie nadeszła pora na dawno zapowiadany i wielce oczekiwany konkurs! Z racji świąt chciałabym obdarować więcej niż jedną osobę, ale to zależy już od Was ;)

Główna nagroda:

A teraz, jeśli ilość zgłaszających się przekroczy 20, druga osoba dostanie:

Natomiast jeśli już naprawdę się wykażecie i zbierzecie w liczbie 50 - trzecia osoba dostanie:

Myślę więc, że jest o co walczyć i warto reklamować konkurs, jeśli któraś z dodatkowych nagród przypadnie Wam do gustu :)

A forma konkursu jest bardzo prosta:
1. Zgłaszacie się w komentarzach, zostawiając swój adres e-mail, a jeśli Wam się chce piszecie dodatkowo, którą z moich recenzji uważacie za najbardziej wartościową i dlaczego.
2. Dodajecie mnie do obserwowanych.
3. Jeśli to nie problem, reklamujecie konkurs na swoich blogach :)
4. Macie czas do 6 stycznia 2012, a następnego dnia wylosuję i ogłoszę zwycięzców!

Życzę wszystkim książkomaniakom Wesołych Świąt oraz:
  • Żebyście wykorzystali wolny czas sprawiając, że stosy książek zaczną powoli maleć, zamiast rosnąć.
  • Wymarzonych zdobyczy książkowych pod choinką.
  • Najedzenia się na następny semestr (szczególnie studenci :P)
  • A przede wszystkim, odpoczynku, relaksu i odstresowania się od trudów pracy/nauki/studiów.

wtorek, 20 grudnia 2011

#51 To ciało Michaela Chandlera - recenzja

Tytuł: To ciało Michaela Chandlera
Autor: Howard E. Gibson
Wydawnictwo: Paperback
Rok wydania: 2011

Ocena: 7/10











Michael Chandler to przeciętny obywatel Ziemi. Jak każdy płaci comiesięczny haracz na „darmową” komunikację miejską oraz przydział odpowiednich racji papierosów i alkoholu. Jego praca polega na wciskaniu odpowiedniego guzika w odpowiednim czasie. Jednakże pewnego poranka rutyna zostaje zakłócona poprzez pojawienie się w jego videofonie postaci profesora Pawłowa, którego słowa nie mają najmniejszego sensu dla Chandlera. Próba zignorowania go i kontynuowania własnej, żałosnej egzystencji kończy się wyprawą w kosmos. Ale to, w jaki sposób do tego doszło oraz, przede wszystkim, dlaczego, niech pozostanie słodką tajemnicą. Tych, którzy skuszą się i dołączą do Chandlera w jego podróży, autor do ostatniej strony nie przestanie zaskakiwać tempem akcji oraz jej zwrotami.

Główny bohater wraz z dwójką nieznajomych w postaci androida Maclouda oraz pracownika Centrum Badań Pozaziemskich, prawej ręki Pawłowa, Dave’a Portera, wyrusza na górniczą planetę Miner II, która miała rozwiązać energetyczne problemy na Ziemi. Jednakże, coś poszło nie tak i górnicy masowo powracają na Ziemię. Chociaż „dwudziesty czwarty wiek jest wiekiem informacji” to nikt nie wie, co tak naprawdę dzieje się na tej odległej o lata świetlne planecie. Czerwone słońce nadaje jej krwawą poświatę, a autor opisuje jaskinie jako „żywy organizm, ociekający krwią”, co tworzy niesamowity klimat, znany z lepszych filmowych horrorów science-fiction.

Świat stworzony przez Gibsona jest ciekawy i chce się poznać jego zakamarki, jednakże zasady jego funkcjonowania i reguły rządzące życiem ludzi w dwudziestym czwartym wieku zostały opisane wystarczająco. Ponoć, żeby pisać science-fiction trzeba mieć fizykę w małym palcu. Ten autor nie zgłębia się w technologiczne nowinki, stwarza jedynie złudzenie, że dokładnie wie o czym mówi. W tym przypadku nie przeszkadza to w czytaniu, a rekompensowane jest przez inną cechę tego gatunku, mianowicie rozmyślania filozoficzne dotyczące ludzkości i przyszłości, która ją czeka. Nie zabrakło tu delikatnej satyry na życie codzienne, w postaci „podatku” na komunikację miejską,  papierosy, czy alkohol płaconego co miesiąc. Wszechobecne androidy skłaniają do refleksji nad naszym człowieczeństwem, ale i nad uczuciami takiego robota, który również może mieć „kryzys tożsamości”. Co ciekawe, ludzkość natknęła się na wiele obcych ras, z którymi potrafi żyć w pokoju. Aczkolwiek sam „kontakt”, a nawet to, w jaki sposób odbywają się podróże międzyplanetarne autor pozostawia tajemnicą.

Powieść Gibsona stanowi zamkniętą całość. Ze względu na to, że pojawia się w niej wątek podróżowania w czasie, zatacza ona koło, rozpoczynając się i kończąc w tym samym miejscu. Choć paru rzeczy można się domyśleć , zostaniemy całkowicie zaskoczeni przez autora naszym odmiennym spojrzeniem na początek całej historii po przewróceniu ostatniej karty. Za w pełni satysfakcjonujące zakończenie oraz uniknięcie potrzeby stworzenia  kolejnych tomów autorowi należą się brawa. Choć pisarz debiutuje tą powieścią, wydaje się mieć potencjał. Stworzył interesujący świat i ciekawych bohaterów, a tempu akcji oraz skomplikowaniu fabuły nie można nic zarzucić. Powieść czyta się szybko i z wypiekami na twarzy.

„To ciało Michaela Chandlera” to całkiem krótka, jak na ostatnio wydawane książki, powieść science-fiction, która powinna zadowolić fanów fantastyki popularnonaukowej. Stanowi samodzielną całość, po brzegi wypełnioną akcją, jednocześnie zahaczającą również o kwestie filozoficzne. Choć nie wnosi ona wiele do gatunku, jest to przyjemna lektura, przy której nie sposób się nudzić.

Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl za co serdecznie dziękuję.
Link do recenzji w serwisie: Przygoda w promieniach krwawego słońca

niedziela, 18 grudnia 2011

#50 Wiedźma Naczelna - recenzja

Tytuł: Wiedźma Naczelna
Autor: Olga Gromyko
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Seria: Wolha Redna (Tom 5)
Rok wydania: 2011
Ocena: 7/10











„Wiedźma Naczelna” to piąty tom serii Olgi Gromyko o wrednej i nieprzewidywalnej wiedźmie, której perypetie zaskarbiły sobie wielu fanów w naszym kraju. Czy autorka wciąż trzyma poziom? A i owszem, Wolha Redna nadal zaskakuje ciętym językiem i umiejętnością pakowania się w kłopoty.

Tym razem wiedźma natrafia na swojej drodze na zamek pełen nieprzychylnie nastawionych zakonników, których zwyczajowym zadaniem jest tępienie takich jak ona. Sięgnąwszy po środki ostateczne, bracia proszą Redną o pomoc w pozbyciu się śmiertelnie niebezpiecznego upiora, który nawiedza zamek. Wraz ze swoja wierną kobyłką, Smołką, zaradna wiedźma odkrywa tajemnice zakonu, których rozmach zadziwi nawet jego patrona, Fenduła. 

To oczywiście nie cała fabuła - książka dzieli się na rozdziały, z których niemal każdy opowiada osobną historię. Powiązane są ze sobą bohaterami oraz wyższym celem, który poznajemy w połowie powieści. Na Wolhę czyha potężny mag, którego upór, a zarazem nieskuteczność w polowaniu na jej głowę nie raz nas zadziwią. Przez karty „Wiedźmy Naczelnej” przewijają się znani już wiernym czytelnikom serii bohaterowie, bez których wiedźma nie byłaby tak wredna, ani też skuteczna. 

Będąc w dziczy i polując na parszywe stworzenia, Redna stara się uniknąć rozmyślania o zbliżającym się zamążpójściu z władcą Dogewy, wampirem Lenem. Równocześnie powoli przyzwyczaja się do tej myśli, odkrywając, że uczucia, które do niego żywi są niebezpiecznie prawdziwe. Autorka ten wątek prowadzi w wyśmienity, genialny sposób, racząc nas wesołym humorem sytuacyjnym, a także przezabawnym epilogiem o jakże wymownie brzmiącym tytule: „Już mi niosą trumnę z welonem…”. 

Zarówno sposób pisania Olgi Gromyko jak i kreacja postaci to dwa najlepsze elementy w tej serii, które niezmiennie stoją na wysokim poziomie. Opisy są niesamowicie plastyczne, niekiedy aż czuć tę grozę ciemnego, mrocznego lasu, w którym czają się strzygi. Wolha Redna to postać, która od razu zdobywa sympatię czytelnika – jej niewyparzony język, sposób bycia, łatwość w zdobywaniu przyjaciół i wrogów, a także spotykające jej szczęścia w nieszczęściach sprawiają, że o jej perypetiach czyta się z zapartym tchem, od czasu do czasu chichocząc pod nosem. Pozostali bohaterowie, choć stoją ewidentnie na drugim planie, są równie szczegółowo dopracowani i zabawni. Bez nich nasza wiedźma naczelna nie byłaby sobą i pewnie już od dawna byłaby martwa…

„Wiedźmę Naczelną” czyta się szybko i przyjemnie. Jak na piąty tom, jest to nadal porządny kawałek literatury rozrywkowej, która zadowoli zarówno wiernych fanów serii jak i jej początkujących wielbicieli. To, co jest typowe dla prozy Olgi Gromyko, czyli szybka akcja i zabawny humor sytuacyjny, udało jej się zawrzeć w kolejnej części serii o Wiedźmie, którą się kocha lub nienawidzi. Czy jej perypetie kiedyś się nam znudzą? Szczerze wątpię, gdyż po „Wiedźmie Naczelnej” chce się jedynie więcej i więcej.

Książka została przekazana od serwisu kobieta20.pl za co serdecznie dziękuję. 
 Link do recenzji w serwisie: W.Rednie i z jajem

wtorek, 6 grudnia 2011

#49 Przynęta - recenzja

Tytuł: Przynęta
Autor: Jose Carlos Somoza
Wydawnictwo: MUZA
Rok wydania: 2011











Określają nas nasze pragnienia. Co jeśli ich spełnienie okaże się koszmarem? José Carlos Somoza przedstawia przepis na… matematyczną formułę rozkoszy.

Madrycka policja ściga mordercę prostytutek i imigrantek. Zwykłe sposoby na niego nie działają, więc do akcji wkracza sekretny oddział przynęt – specjalnie wyszkolonych kobiet i mężczyzn, którzy w paru ruchach potrafią uwieść ofiarę, dając jej rozkosz, której nie będzie w stanie wytrzymać. Jedną z nich jest Diana Blanco, która zostaje przydzielona do sprawy Widza. Po dniach bezskutecznego polowania postanawia zrezygnować z wykańczającej ją pracy. Wszystko jednak się komplikuje, gdy jej młodsza siostra włącza się w śledztwo. Aby ją chronić, Diana robi wszystko co może, by jako pierwsza dostarczyć mordercy tego, czego pożąda on najbardziej…

Akcja książki dzieje się w niedalekiej przyszłości. Hiszpańscy uczeni odkryli istnienie elementu DNA odpowiadającego za nasze pragnienia. Psynom każdego człowieka określa jego “filię” - grupę gestów, słów czy elementów otoczenia, które go podniecają. Ich umiejętne użycie może skończyć się szaleństwem z rozkoszy – nieodpartej i obezwładniającej. „Przynęty” to wyszkoleni do perfekcji  dorośli, młodzież, a nawet dzieci, potrafiący wykorzystać specyfikację psynomu do manipulowania ludźmi. Jako że moralność pomysłodawców tej sekretnej armii jest wysoce wątpliwa, muszą oni działać po kryjomu, polując nocami w rejonach odwiedzanych przez niebezpiecznych potencjalnych psychopatów. Nie jest to dla nich jednakże żadna kara, a wręcz przeciwnie. Z racji własnych „filii” uwielbiają oni to, co robią.

Podczas lektury poznajemy wiele dewiacji, których podstawy autor uzasadnia utworami Szekspira. Cała powieść wydaje się być sztuką – rozdziały poświęcane są kolejnym zabójczym pragnieniom. Rozpoczęcie trwa dość długo, bo niemal połowę książki, lecz stanowi idealne wprowadzenie w świat szczegółów i detali, gestów i wyrazów twarzy, ludzi i intryg. Wszystko znakomicie wykreowane kulminuje się w Antrakcie, by dojść do niewiarygodnego Finału, który wywoła w czytelniku dreszcze.

Główna bohaterka szybko zdobywa sympatię czytelnika. Jej psychologia, ale także charaktery pozostałych postaci, są rozbudowane i mają głębię, której często brakuje w innych powieściach. „Przynęta” to nie typowy przedstawiciel gatunku – znajdziemy tu elementy kryminału, thrillera psychologicznego, a nawet horroru, przez co nadaje się dla dojrzałych czytelników, którzy w literaturze poszukują czegoś więcej niż zwykłego polowania na nieuchwytnego mordercę. Fabuła została skonstruowana warstwowo, autor powoli odkrywa przed nami kolejne karty, dżokera jednak zatrzymując na sam koniec.

Z pewnością jest to książka, która głównie ma dostarczać rozrywki, ale nie brakuje jej pewnych filozoficznych sentencji, mających skłonić czytelnika do namysłu. José Carlos Somoza wielokrotnie powtarza za Szekspirem, że „życie jest teatrem”. Od nas zależy, czy faktycznie tak będzie oraz w jakim stopniu. Ilu ludzi wokół nas zakłada maski i gra przed nami, nawet nieświadomie? Choć było to moje pierwsze spotkanie z autorem, chętnie sięgnę po więcej. „Przynęta” to intrygujący, oryginalny thriller, który raz na zawsze odmieni wasze spojrzenie na Szekspira i jego twórczość.


Książka została przekazana od serwisu kobieta20.pl za co serdecznie dziękuję. 
 Link do recenzji w serwisie: Maska szaleństwa

piątek, 2 grudnia 2011

#48 Stosik przedświąteczny

Oto dawno zapowiedziany stosik urodzinowy - całkowicie fantastyczny. Kolejny już niedługo, bo przecież grudzień to chyba najlepszy miesiąc dla każdego mola książkowego - tyle okazji do zdobycia wymarzonych książek ;) Moja wishlista nigdy nie jest pusta, może za jakiś czas ją tu zaprezentuję. 


1. Larry Niven "Pierścień" - zaintrygowała mnie ta seria i coś czuję, że będzie to świetne science-fiction
2. Glen Cook "Kroniki Czarnej Kompanii" - wina Fenrira, którego recenzje mnie skusiły :P (urodzinowo od Azzury)
3. Catherine Asaro "Wielka Inwersja" - do recenzji od kobieta20.pl, jedna z lepszych książek, które czytałam w tym roku (recenzja)
4. Martyna Raduchowska "Szamanka od umarlaków" - wygrana w Selkarze, różne opinie słyszałam, ale coś czuję, że mi się bardzo spodoba
5. Orson Scott Card "Statki Ziemi" - do recenzji od kobieta20.pl, trzeci tom serii "Powrót do domu" (recenzja)

Niedługo na pewno pojawi się tu recenzja "Przynęty" Jose Carlosa Somozy, oraz "Wiedźmy Naczelnej" Olgi Gromyko (jak już przestanę nad nią zasypiać i uda mi się ją skończyć). I co byście powiedzieli na przedświąteczny konkurs?

środa, 30 listopada 2011

#47 Podboje sukuba - recenzja

Tytuł: Podboje sukuba
Autor: Richelle Mead
Wydawictwo: Amber
Rok wydania: 2010
Ocena: 7/10












„Podboje sukuba” to druga część serii amerykańskiej autorki, Richelle Mead. Po debiutanckiej „Melancholii sukuba” istoty te weszły do współczesnego kanonu stworzeń paranormalnych. Pisarka nie tylko przetarła drogę nowemu gatunkowi, który od tamtej pory często spotkamy w innych powieściach tego typu, ale przygody seksownej i uwodzicielskiej Georginy wychodzą ponad poziom, stanowiąc pierwszorzędną rozrywkę dla dorosłych.

Powieść  kontynuuje wątki z poprzedniej części i wymaga jej znajomości do pełnego zrozumienia perypetii Georginy Kincaid i jej znajomych. Do starego grona dołącza Bastien – przyjaciel głównej bohaterki, który w społeczeństwie aniołów i demonów stanowi jej męski odpowiednik – uwodzi kobiety i to im zabiera energię życiową. Wraz ze swoim pojawieniem wywołuje w Georginie falę wspomnień z poprzednich lat bycia sukubem, ale także z życia jako śmiertelniczka. Jej związek z Sethem jest nieokreślony, gdyż każda chwila seksualnego zbliżenia pozbawiłaby go ładnych paru lat życia. Na dodatek sama dziewczyna nie jest pewna, czy to już miłość i czy uda jej się żyć w tak pokręcony sposób. Jakby tego było mało, na głowę zwala jej się kolejny problem – członkowie zaprzyjaźnionego zespołu niespodziewanie osiągają szczyty popularności. Przypadek, czy może maczał w tym palce nieśmiertelny?

Wykreowane przez Mead postacie szybko zdobywają sympatię czytelnika.  W odróżnieniu do „Melancholii sukuba” tutaj Georgina pokazuje, iż poza tym, że jest sukubem, jest także normalną dziewczyną, która poniekąd żałuje swoich dawnych wyborów. Będąc w związku z facetem, którego nie może bezkarnie dotknąć, musi jednocześnie się „pożywiać” na innych mężczyznach, pielęgnując swoją pozycję w piekielnym półświatku. Trzy główne wątki z osobnikami płci męskiej w roli głównej przeplatają się w życiu Georginy . Po jednej stronie mamy właśnie Setha, z drugiej zaś stoi dawny przyjaciel, który prosi ją o przysługę, a w księgarni, w której dziewczyna pracuje, dzieje się coś niedobrego z jej kolegą po fachu.

Relacje niebo-piekło od początku serii były kontrowersyjne ze względu na jawną współpracę istot dobrych i złych oraz ich sprzysiężenie przeciwko chaotycznym mieszańcom, którzy zakłócają dawno ustalone granice. Tym razem bardziej przyziemne sprawy wyszły na pierwszy plan, chociaż demony i anioły nie potrafią się powstrzymać przed maczaniem swoich palców w życiach śmiertelników. Wizja autorki może nie jest zbyt oryginalna, za to wykreowana została w ujmujący sposób, sprawiając, że nawet rezydenci piekieł wydają się być całkiem w porządku.

Niemal każda strona książki wypełniona jest po brzegi akcją i nie sposób się nudzić czytając ją. Minusem jest jej objętość – niecałe 300 stron mija w oka mgnieniu. Richelle Mead udowadnia, że potrafi pisać lekko, a zarazem z polotem, a jej literackie pomysły nie kończą się na młodzieżowych historiach o wampirach. Przeciwnie, przez karty powieści wręcz przebija napięcie seksualne, a sceny erotyczne pojawiają się parokrotnie. W kolejnych częściach autorka zapewne pójdzie dalej w tę stronę. Do tej pory w Polsce wydano pięć tomów, a światowa premiera szóstego planowana jest na styczeń 2012 roku. 

Obie najsłynniejsze serie Mead powstawały mniej więcej w tym samym okresie. W przeciwieństwie do „Akademii Wampirów” cykl o Georginie Kincaid nie jest powieścią młodzieżową, choć również należy do gatunku paranormal romance. Jest to literatura stricte rozrywkowa, idealna na leniwy jesienno-zimowy wieczór.

środa, 16 listopada 2011

#46 Stosik nie-fantastyczny (prawie)

Niby niedawno jakiś stos był, a tu już kolejny mi się zrobił. Otaczają mnie góry książek, seriously. Ja nie wiem kiedy ja to przeczytam, ale ślinka mi cieknie jak tylko na nie patrzę ;] Tym razem, dla odmiany, uzbierał mi się stosik kryminalny, a nie fantastyczny. Jedynie Clarke się przemycił ;)


 Leżące (od góry):
1. Reginald Hill, "Dalziel & Pascoe. Ścięte głowy" - prezent za tysięczny komentarz na blogu Viv ;) (ta śliczna zakładka na dole to jej dzieło!)
2. Gordon Reece, "Myszy i koty" - wygrana w konkursie na Gildii. Siostra już czytała i poleca.
3. Arthur C. Clarke "Spotkanie z Ramą" - kompletowania Clarke'a ciąg dalszy. Prezent urodzinowy od siostry :)
4. Jose Carlos Somoza, "Przynęta" - do recenzji od kobieta20.pl. Teraz czytam i na razie jestem zachwycona.
5. Alex Kava, "Kolekcjoner" - bardzo lubię tę autorkę :)

Na stojąco:
6. Harlan Coben, "Mystifkacja"
7. Harlan Coben, "Zaginiona"
Nie wiem jakim cudem jeszcze nie przeczytałam tych książek, uwielbiam Cobena. Czas nadrobić zaległości, bo w księgarni już kolejne jego powieści czekają...

Miał być stosik urodzinowy, a wyszło jak wyszło - tylko jeden prezent się uchował. Ale nic straconego, za parę dni kolejny stos - tym razem w większości urodzinowy, za to w pełni fantastyczny (a nawet głównie fantastyczno-naukowy :D). Niedługo przerwę swoją serię recenzji książek sci-fi, ale nie na długo ;)
Stay tuned.

poniedziałek, 14 listopada 2011

#45 EVE. Era empireum - recenzja

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2011
Stron: 592












Gry MMORPG niezmiennie cieszą się dużą popularnością wśród nastoletnich (i nie tylko) graczy. Rozbudowane światy, wielka swoboda decyzji i kontakt z innymi amatorami spędzania czasu online to jedne z wielu rzeczy, które je określają i przyciągają do siebie ludzi. Nie inaczej jest w EVE, w jej przypadku dodatkową zachętą jest miejsce akcji – rozległy wszechświat, który daje nieskończone wręcz możliwości. Kto nie zagrał, nigdy się nie dowie, jak unikalne jest to doświadczenie. Doświadczenie, które Tony Gonzales spróbował przedstawić na kartach książki „EVE. Era Empireum”. 

Ludzie dawno temu opuścili Ziemię. Zasiedlili wiele planet odległych od niej o miliony lat świetlnych. Podzieleni na potężne frakcje stoją w obliczu katastrofy - w Nowym Edenie nastał kres pokoju. Gdy parę jednostek chce osiągnąć absolutną władzę i poddanie innych, wielkie nacje zaczynają mieć problemy z utrzymaniem chwiejnej równowagi. Tibus Heth, kierowany przez tajemniczego Brokera, obala wielkie korporacje, a klon Falke’a Grange’a przeżywa zamach na swoje życie, lecz zarazem traci pamięć. Plany wielkich osobistości padają niczym domek z kart, naprzeciwko buntownikom wychodzą jednak ci, którym zależy na losach świata. W tę skomplikowaną sytuację mimowolnie zostają wplątani zwykli obywatele, których przeżycie zależy od prawidłowych wyborów i szczęśliwych zrządzeń losu.

Fabuła książki dzieli się na rząd głównych wątków, z których każdy jest równie ważny. Nie mamy tu tak zwanego głównego bohatera, ale wiele postaci mniej lub bardziej znaczących. Choć ich imiona potrafią się mylić, na niemal sześciuset stronach, autor zdołał nadać im osobowość i zapewnić sympatię (lub antypatię) czytelnika. Śledzimy ich losy, dowiadując się przy tym o tak różnych kulturach wszystkich frakcji, poznając cywilizacje i ich religie, obserwując rozwijające się procesy społeczne. Akcji niczym z filmów sensacyjnych znajdziemy tu jak na lekarstwo. To właśnie na ukazanie tych przemian i ludzkich pragnień postawił Gonzales. Niejednokrotnie zmusi czytelnika do chwili namysłu nad istotą klonowania, intensywnego zbrojenia, niewolnictwa, czy nierówności społecznych.

Nie zawsze do końca czuć, że akcja dzieje się w odległej przyszłości, w głębokim kosmosie. Wszystkie technologiczne nowinki, które pojawiają się w powieści są traktowane nieco po macoszemu, bez wgłębiania się w szczegóły i tajniki ich działania. W niektórych przypadkach wysoce rozwinięta technika traktowana jest wręcz jako magia – tajemnicza i niemożliwa do poznania. Jednocześnie poprzez płynny styl autora powyższe mankamenty nie wydają się być wadą. Lektura płynie szybko i bezboleśnie, rzadko tylko przyprawiając o zawrót głowy, wspomnianym przeze mnie wyżej natłokiem nazwisk.

Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę w przypadku tej książki jest jej wygląd zewnętrzny. Większy niż normalnie format, wiele stron i przejrzyste litery zapowiadają długą, acz emocjonującą lekturę. Gabaryty nie sprzyjają noszeniu jej w torebce, a i liczba znaków na stronę jest większa niż w innych powieściach, przez co czas czytania znacząco się wydłuża. Miłym elementem są oznaczenia rozdziałów według symbolu nacji, której losy zostają aktualnie przedstawione. Najbardziej brakowało mi mapki   wpływów lub jakiegokolwiek przedstawienia wszystkich frakcji. Autor uparcie skraca ich nazwy do form władzy jakie w nich panują, czym dodatkowo spowalnia czytanie.

Choć „Era Empireum” to książka powstała na bazie MMORPG, by w pełni zrozumieć i cieszyć się lekturą, nie trzeba być zatwardziałym graczem. Jest to z pewnością pewien sposób promocji gry, za którą niestety trzeba płacić. Gdyby nie moja silna wola i chroniczny brak czasu książka ta zachęciłaby mnie do zagrania w grę, która zapowiada się wybitnie interesująco. Po odpaleniu 14-dniowej darmowej wersji demo mam ochotę na więcej, czego zasługa na pewno po części leży w powieści Gonzalesa.  

Książka osiąga swój cel – zachęca do kupienia EVE Online, a zarazem zapewnia ambitną rozrywkę z wysokiej półki. Nie jest to space opera, prędzej typowa powieść science-fiction, w której autor poprzez ukazanie przyszłości komentuje obecne wydarzenia. Jest ona idealnym uzupełnieniem, a także wprowadzeniem do świata EVE. Zadowoli zarówno czytelników nie zainteresowanych grą, jak i jej miłośników.

Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl za co serdecznie dziękuję

piątek, 11 listopada 2011

#44 Statki Ziemi - recenzja

Tytuł: Statki Ziemi
Autor: Orson Scott Card
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011
Seria: Powrót do domu (Tom 3)












Orson Scott Card to autor znany przede wszystkim z Sagi o Enderze. Wierniejszym fanom nieobcy jest jego cykl „Powrót do domu”. Z pewnością więc ucieszy ich wieść o wydaniu trzeciego już tomu serii, który w Polsce ukazał się po raz pierwszy.

W „Pamięci Ziemi” i „Wezwaniu Ziemi” poznajemy Nadduszę – superinteligentny komputer, który czuwa nad mieszkańcami Harmonii, aby nigdy nie wpadli na katastrofalne w skutkach myśli, tak jak ich przodkowie na Ziemi. Po 40 milionach lat maszyna zaczyna szwankować, podejmuje więc decyzję o sprowadzeniu grupki ludzi na ich macierzystą planetę. Długi proces zdobywania zaufania mieszkańców Basilici, a także przygotowywania wybrańców do wyprawy dobiegł końca wraz z najazdem wrogiego generała. Szesnaścioro osób, w większości rzuconych na pastwę pustyni wbrew swojej woli, czeka długa podróż, podczas której będą musieli nauczyć się współpracy i pokory wobec bezlitosnych praw natury.

Naddusza dwoi się i troi, aby wszystko poszło po jej myśli. Ludzie jednak na każdym kroku zaskakują ją swoją inwencją, zazdrością i zapatrzeniem w siebie. Zadanie jej przeznaczone okazuje się być jeszcze trudniejsze, a jego pomyślne zakończenie nie raz stanie pod znakiem zapytania. To właśnie na portretach psychologicznych postaci autor skupił się najbardziej. Każdą stara się opisać i przeznaczyć jej choć mały fragment powieści, a ich kreacja stoi na naprawdę wysokim poziomie. Niektóre z nich znamy już z poprzednich części. Siostry Sevet i Kokor miały swoje pięć minut w ostatnim tomie, więc tym razem to ich mężowie wychodzą z cienia. Zapamiętanie imion szesnastu podróżników nie będzie trudnym wyzwaniem, lecz Card utrudnia je nam jak może. Na odległą o tysiące lat świetlnych Ziemię dotrą potomkowie głównych bohaterów, więc podczas podróży drużyna wędrowców systematycznie się rozrasta, dodając nam mnóstwo nowych imion i koneksji rodzinnych.

Sama podróż jest naprawdę trudnym wyzwaniem dla tych, których na wyprawę nie przywiódł głos Nadduszy. Niektórym trudno będzie przestawić się z panującej w Basilice zasady zawierania kontraktu małżeńskiego na rok – na pustyni taki związek ma trwać całe życie. Choć wszystkie postępowania postaci są racjonalnie wytłumaczone, podparte jej historią i opisem charakteru, nie tego szukamy u Carda. Brakuje tu rozmachu znanego z „Gry Endera”, szybkiej akcji i wielowątkowej fabuły. Jedna rzecz wciąż pozostaje nieznana i niezmiennie intryguje czytelnika – co znajdziemy na Ziemi? Jaki okaże się jej Opiekun? Czy naprawa Nadduszy powstrzyma mieszkańców Harmonii przed samozagładą?

Opisy codziennego życia i „zaglądanie” do głów bohaterów zamazują nam główny wątek cyklu. Niestety, ale na podróż na ziemię musimy poczekać do kolejnego tomu. Myślę, że Card w tej powieści nadwyręża cierpliwość swoich czytelników. „Statki Ziemi” jako środkowa część serii wydają się być wciąż wstępem do właściwych wydarzeń, co do których istoty w pewnym momencie zwątpiłam. Sam moment kulminacyjny możemy znaleźć na ostatnich kartach książki, co z pewnością jest mało satysfakcjonujące. Obok „fiction” stanowczo brakuje tu „science”. Naddusza, choć jest komputerem, wydaje się być niemalże Bogiem, wtapiając się w pustynny klimat Harmonii. Podróż z Basilici na Ziemię, trwająca przez trzy tomy, nadal nie wyszła poza planetę, a na kolejny tom zapewne przyjdzie nam trochę poczekać…

Po „Statkach Ziemi” spodziewałam się czegoś nieco innego. Choć nadal świetnie napisana i wciągająca, nie jest to powieść na miarę środka cyklu – dzieje się tu stanowczo za mało. Cała historia jednakże jest niesamowicie intrygująca i możemy być pewni, że Card nas czymś zaskoczy. Następny tom na pewno zagości na mojej półce - zachęcam do tego także i was.

Książka została przekazana od serwisu kobieta20.pl za co serdecznie dziękuję. 

 Link do recenzji w serwisie: Zaburzona Harmonia

czwartek, 3 listopada 2011

#43 Wielka Inwersja - recenzja

Tytuł: Wielka Inwersja
Autor: Catherino Asaro
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 2011













Wśród nowości na półkach księgarni ciężko znaleźć coś wartościowego. A jednak, obok ton paranormali uchowała się książka wydawnictwa Fabryka Słów. Ta perełka to męska powieść science-fiction z babskiego punktu widzenia.

Ludzkość w kosmosie podzielona jest na trzy frakcje: ziemski Sojusz, imperium Skoliańskie oraz Eubian, zwanych potocznie Handlarzami. Sauscony to jugernautka. Choć teoretycznie we wszechświecie panuje pokój, w praktyce obdarzeni bioimplantami piloci superinteligentnych myśliwców kosmicznych, starają się bronić ludność mniejszych planet przed żądnym krwi i bezlitosnym cesarzem Eubian. Nie można powiedzieć, że życie płynie monotonnie, gdy podróżuje się z ponadświetlną prędkością i walczy śmiercionośną bronią. Jednak pozorny spokój kobiety zostaje zaburzony, najpierw przez postanowienie ożenku, a później spotkanie wrogiego następcy tronu.

„Wielka Inwersja” to nie typowa powieść science-fiction. Choć znajdziemy tutaj wszystkie cechy charakterystyczne dla tego gatunku, nie zabraknie nam przygód niczym ze space opery, wzruszeń, ani romansów. Choć niektóre zwroty fabuły można przewidzieć, historia Sauscony porusza i dostarcza emocji godnych najlepszych filmów sensacyjnych. Napisana we wspaniałym stylu, bezbłędnie trafiła w mój gust. Mamy tu wszystko, czego chciałby od książki czytelnik literatury fantastycznonaukowej: odległe światy, zaawansowaną technologię, cuda przestrzeni kosmicznej. Wszystko to dopracowane do najmniejszych szczegółów i potraktowane na równi z opowiadaną historią. Akcja rzadko zwalnia, nie raz jej zwroty nas zaskoczą, a wątki miłosne i przygodowe znakomicie się ze sobą przeplatają.

Jednakże fabuła to nie wszystko, Catherine Asaro wymyśliła sobie świetnych bohaterów. Sauscony jest męska w walce i kobieca poza nią. Przez swoje bioimplanty czuje emocje otaczających ją ludzi, co sprawia, że i jej uczucia zyskują na intensywności. Jako jedna z ewentualnych następców tronu żyje na krawędzi, by udowodnić przydatność swojemu ludowi. Będąc jugernautą potrafi połączyć się umysłem z systemem sztucznej inteligencji w swoim pojeździe i, wykorzystując zjawisko tytułowej inwersji, podróżować z nadświetlną prędkością. W trakcie książki poznajemy jej mocne i słabe strony, aczkolwiek jedno jest nam wiadome na pewno: Sauscony niemal z każdej sytuacji wyjdzie obronną ręką. Otaczający ją ludzie są równie intrygujący. Każdy bohater ma swoją rolę do zagrania i na pewno prędzej czy później czymś nas zaskoczy.

Fanom autorów typowych utworów science-fiction, którym zależy na przedstawieniu pewnej filozofii, jakiejś wizji świata, aniżeli zaprezentowania ciekawej fabuły, „Wielka Inwersja” niekoniecznie przypadnie do gustu. Mi zabrakło trochę historii całej wyprawy ludzkości w kosmos, opisania, w jaki sposób zaczęła się powolna jego eksploracja i zasiedlanie kolejnych planet. Okazuje się jednak, że za granicą seria Catherine Asaro liczy już… trzynaście tomów! Możemy być więc pewni, że i na historię pierwszych podróży międzygwiezdnych znajdzie się w nich miejsce.

Mało jest książek, które łączą jednocześnie moje ukochane science-fiction z niesamowitą fabułą, akcją i postaciami. „Wielka inwersja” to piękna historia osadzona w fascynującym wszechświecie i napisana w świetnym stylu. Mam nadzieję, że ogarniająca po lekturze książki nieprzemożna chęć natychmiastowego sięgnięcia po kolejne tomy zostanie jak najszybciej zaspokojona przez Fabrykę Słów. Czy naprawdę potrzeba lepszej rekomendacji?


Książka została przekazana od serwisu kobieta20.pl za co serdecznie dziękuję. 

 Link do recenzji w serwisie: Kobieta w kosmosie

poniedziałek, 31 października 2011

#42 Namiestniczka - recenzja

Tytuł: Namiestniczka
Autor: Wiera Szkolnikowa
Seria: Trylogia Suremu (Tom 1)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011











Intrygująco wyglądająca z zewnątrz cegła zapowiada nam historię pretendującą do bycia równie imponującą i emocjonującą jak „Władca Pierścieni”. Jest to jednak nieco inny typ fantastyki, co wcale nie oznacza, że gorszy. Pierwszy tom Trylogii Suremu Wiery Szkolnikowej wydany został przez Prószyńskiego i S-kę w serii „(Prawdopodobnie) najlepsze książki na świecie”. W przypadku „Namiestniczki” jak najbardziej się z tym zgadzam.

Enrissa to tytułowa Namiestniczka. Nie bez trudu potrafiła zjednoczyć poszatkowane ziemie swojego imperium, kończąc tym samym wieloletnią wojnę, z korzyścią dla swego ludu. Nie wszyscy jednakże są pod wrażeniem jej dokonań i chcą ugiąć się pod jej zdecydowaną ręką. Z pomocą swego zaufanego sekretarza, musi stawić czoła nie tylko typowym wewnętrznym problemom w państwie. Powoli, lecz nieubłaganie nadchodzi dzień wypełnienia starożytnego proroctwa, które może zniweczyć wszystkie plany Enrissy.

Fabuła książki jest skomplikowana i złożona. Obok głównej historii Namiestniczki, mamy tu do czynienia z wieloma pomniejszymi, ale równorzędnymi wątkami, w których możemy lepiej poznać świat i licznych bohaterów książki, co na pewno zaprocentuje w kolejnych tomach. Nie oznacza to jednak, że ze względu na takie rozdrobnienie czyta się ją ciężko i trudno. Wręcz przeciwnie – choć niektóre historie wydadzą się nam ciekawsze, a inne mniej, składają się one w logiczną całość, która wciąga i fascynuje.

Brak podziału na postacie dobre i złe jest jednym z największych plusów książki. Podczas lektury nie sposób nie polubić bohaterów, by w następnej chwili ich nienawidzić. Choć zdawać by się mogło, że niektórzy pojawiają się bezsensownie, każdy z nich ma pewien cel, ważną rolę do odegrania w tej historii. Ta wielość równie ważnych osób z początku potrafi przyprawić o ból głowy. Do zapamiętania dostaniemy mnóstwo imion, nazw własnych oraz pozycji społecznych, lecz już po pewnym czasie wszystko staje się znane i charakterystyczne.

Fani fantastyki mogą oczekiwać jakiegoś porównania z „Władcą Pierścieni”. „Namiestniczka” przypomina ją objętościowo, ale to właściwie wszystko. Nie jest to typowa, heroiczna fantasy, w której drużyna dostaje do spełnienia pewną misję i wędruje na spotkanie Przeznaczenia. Zamiast skupiać się na kreacji świata, ras go zamieszkujących czy innych detali, Szkolnikowa wybiera intrygi, skomplikowane zawirowania społeczne i wiele równorzędnych bohaterów. Nie znaczy to oczywiście, że elementy, za które głównie czytamy fantastykę są tu nieobecne. Świat ma swoją historię, obyczaje, podziały i legendy. Pojawiają się inne rasy, a magia ma kardynalne znaczenie. Jednakże poza ludźmi spotkamy tu jedynie elfy i półelfy, choć moc, którą władają magowie wydaje się być potężniejsza od tej gandalfowej. 

Czy warto więc przebrnąć przez te 800 stron, bez mała parę dni lektury? Z ostatnią przewróconą kartką poczujemy żal, że to już koniec. Będziemy zaintrygowani, czym jeszcze zaskoczy nas rosyjska autorka w kolejnych częściach Trylogii Suremu. Jedno wiem na pewno – jeśli następne tomy utrzymają poziom, będzie to fascynująca przygoda, której finału nie sposób odgadnąć. Zatem, kiedy będziecie mieli ochotę na niebanalną przygodę, pełną intryg, manipulacji i czarów, tak różną od typowych pozycji fantastycznych, nie wahajcie się i sięgnijcie po „Namiestniczkę”.

sobota, 29 października 2011

#41 Stosik trzeci :)

Oto przed wami stosik październikowy! Nie są to wszystkie książki, które chciałabym Wam zaprezentować. Poczekajcie jednak tydzień, a mam nadzieję pojawią się tu moje wczorajszo-urodzinowe (i nie tylko) nabytki :) Coby nie przedłużać oto dzisiejszy stosik:
Stosik leżący:
1. Alistair Reynolds "Arka Odkupienie Tom II: Wyścig" - pierwszy tom Arki już mam, więc powolutku będę kompletować sobie całą serię... Książkę zamówiłam za punkty na stronie Kompanii Graczy.
2. George R. R. Martin "Gra o Tron" - to chyba zrozumiałe... :)
3. Bradley P. Beaulieu "Wichry Archipelagu" - do recenzji od Prószyński i S-ka dla StrefyRPG.
4. Karl Schroeder "Słońce Słońc" - nabyta za bachele na Bachanaliach 2011 ;)
5. Paweł Matuszek "Kamienna Ćma" - z Kompanii Graczy.
6. Tony Gonzales "Eve. Era Empireum" - do recenzji z nakanapie.pl

Stosik stojący:
7. Kami Garcia, Margaret Stohl "Istoty Ciemności" - do recenzji od StrefyRPG [recenzja]
8. Charles Yu, "Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie" - do recenzji od portalu Kobieta20  [recenzja]

Przy okazji, zapraszam do zajrzenia do podstrony Sprzedam/wymienię (jestem otwarta na propozycje z fantastyki, a w szczególności z science-fiction :)) oraz do przeczytania moich recenzji w serwisie strefaRPG:
1. Deus Ex: Human Revolution
2. Dungeon Siege III

A już niedługo na blogu recenzje Namiestniczki i Wielkiej Inwersji! :)

sobota, 22 października 2011

#40 Imperialna Ziemia - recenzja

Tytuł: Imperialna Ziemia
Autor: Arthur C. Clarke
Wydawnictwo: Vis-à-vis/Etiuda
Rok wydania: 2011







Nie ma fana science-fiction, który nie znałby żadnej powieści Arthura C. Clarke’a. Saga „Odyseja Kosmiczna” i trylogia „Oko czasu” to klasyka tego nurtu literatury. Choć napisane w latach siedem-osiemdziesiątych dwudziestego wieku, opisują technologie, których powstanie, można by rzec, autor przepowiedział. Lektura każdej powieści Clarke’a jest fascynująca, a jego wizje przyszłości zadziwiają. Nie ma go już wśród nas, jednak na szczęście zostawił po sobie wielki spadek, który z przyjemnością odkrywam, książka po książce… Tym razem wybór padł na „Imperialną Ziemię”.

W dwudziestym trzecim stuleciu Ziemianie skolonizowali już parę planet i księżyców w Układzie Słonecznym. Posługując się zaawansowaną technologią, pokonują miliony lat świetlnych, z prędkością bliską światłu. I tak, od parędziesięciu lat, na Tytanie, księżycu Saturna, rządzi rodzina Makenziech. Ze względu na wadę genetyczną, a mianowicie brak zdolności do spłodzenia potomstwa, rozszerzają swój ród poprzez klonowanie. Duncan jest już drugim klonem głowy rodziny. Z racji, że nadarza się okazja, aby odwiedzić Ziemię, którą zna tylko z opowieści, wyrusza w międzyplanetarną  podróż. Chce przy okazji przedłużyć trwałość swojego nazwiska, niepewny, co go tam czeka.

Bohaterowie nie dzielą się na tych dobrych i złych. To także nie na nich skupia się Clarke, lecz na Ziemi, kosmosie i postępie technologicznym. Są oni jedynie pretekstem do zwrócenia naszej uwagi na inne rzeczy. Choć nie można powiedzieć, że stworzył postacie płytkie, ich cechy charakteru nie są zbyt wyraziste, balansują na granicy, nie przekraczając jej. Jest to w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę to o czym wspominałam – poprzez ich historie poznajemy wizję Clarke’a dotyczącą przyszłości. Ludzkość po krachu populacji mieszka pod ziemią, a jednocześnie tworzy nowe kolonie na dostępnych planetach i księżycach w Układzie Słonecznym. Opisując niepozorną historię o klockach, którymi Duncan bawił się w dzieciństwie, autor przekazuje nam wiele informacji w jej podtekście. 

„Imperialna Ziemia” to tak naprawdę pieśń o Ziemi, głównie o jej zaletach, lecz pewne wady nie są przemilczane. Z perspektywy kogoś, kto po raz pierwszy widzi ją na własne oczy, podziwiamy naszą planetę, matkę naturę, lecz i ludzką pomysłowość, zaradność i postęp technologiczny. Wszystko to widzimy jakby na nowo, w pełni, może nawet po raz pierwszy, doceniając tak małe szczegóły jak bezkres morza, starą, lecz wiekową i trwałą budowę, czy kolonie rybek przy rafie. Obok westchnień podziwu spotkamy się również z przestrogami i sugestiami namysłu nad istotą klonowania lub pozyskiwaniem surowców z bardzo niekonwencjonalnych źródeł. 

Choć Clarke napisał tę powieść w roku 1975,  wyobraził sobie pewne swoiste odpowiedniki wideokonferencji czy też, tak popularnych obecnie, multimedialnych tabletów. Z jednej strony zapewne nie spodziewał się, że tak zaawansowanie technologicznie przedmioty będą dostępne już na początku XXI wieku, lecz z drugiej wielokrotnie zaznacza, że to właśnie w tym okresie czasu ludzkość rozpoczęła swoją, nieuniknioną, ekspansję w kosmos. Jako dla astronoma, byłby to dla niego z pewnością potężny cios, widzieć ludzi zasiedziałych na Ziemi, jakby nie ciekawych wszechświata, leniwie wyręczających się olbrzymimi teleskopami. Niestety, czasy podróży kosmicznych minęły, miejmy nadzieję, że nie bezpowrotnie. Tymczasem, pozostaje nam czytać prozę Clarke’a, czy innych autorów science-fiction i być może to za naszą sprawą kiedyś ludzka stopa stanie na Marsie, a może nawet i na Tytanie.

Clarke roztacza przed nami zachwycającą, zadziwiającą, zapierającą dech w piersiach wizję przyszłości. W przeciwieństwie do tego, co opisuje w innych swoich książkach, Tym razem nie obserwujemy kosmosu z perspektywy Ziemianina – patrzymy na nią oczami przybysza z kosmosu. Zmiana ta wyszła książce na dobre. Lektura „Imperialnej Ziemi” otwiera oczy na wiele spraw, skłania do refleksji, a jednocześnie jest to stary dobry Clarke, którego niezmierzone pokłady wyobraźni nigdy nie przestaną zadziwiać jego czytelników.

wtorek, 18 października 2011

#39 Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie - recenzja

Tytuł: Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie
Autor: Charles Yu
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2011












Wbrew pozorom „Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie” to nie futurologiczny poradnik dla amatorów odważnych wizji przyszłości. To niezwykła powieść, której lektura będzie dla nas samych swoistą próbą przetrwania.

Główny bohater książki jest równocześnie jej autorem. Charles Yu to konserwator wehikułów czasu. Zajmuje się również łataniem wyrw w czasoprzestrzeni stworzonych przez nieuważnych jej użytkowników. Przez zamiłowanie do trybu przeszłego i samotności, zamieszkał on w jednym z wehikułów za kompana mając Sztuczną Inteligencję oraz wirtualnego psa. Myślicie, że ktoś taki ma szanse na pozostanie normalnym?

Żyjąc w trybie teraźniejszym, Yu cofa się do trybu przeszłego, obserwując swoje dziesięcioletnie „ja” i wspominając dzieciństwo. Jego przyszła wersja wplątuje go w paradoks, a w trybie przypuszczającym poznaje idealną wersję swojej matki. Wszystko to w celu odnalezienia ojca, którego fantastycznonaukowe wizje doprowadziły do zguby. Mamy tu do czynienia z historią o życiu, niewykorzystanych okazjach, nieprzejednanym żalu i chęci zmiany przeszłości. Do tego tak naprawdę powinny służyć wehikuły czasu, lecz autor serwuje nam inną ich wersję. „Za każdym razem, kiedy użytkownik przywołuje wspomnienie, nie tylko je odświeża, ale również z elektrochemicznego punktu widzenia faktycznie na nowo odtwarza dawne wrażenia.”

Wbrew pozorom, książka ta nie jest poradnikiem do przeżycia w fantastycznonaukowym wszechświecie. Jej oryginalny tytuł zawiera adnotację „powieść”, czego zabrakło w polskim przekładzie. Głównym wątkiem fabularnym jest poszukiwanie ojca przez syna, powrót do minionych wydarzeń i zobaczenie ich w nowym świetle, już jako dorosły, w pełni rozumny człowiek. Podróżowanie w czasie jest tutaj tylko metaforą, by dogłębnie przedstawić prawdy o życiu i o nas samych.

Przyznam, że spodziewałam się typowej powieści science-fiction, i pod tym względem zupełnie się zawiodłam. Choć autor używa naprawdę wielkiej ilości naukowych terminów, wydaje się, że robi to tylko, by zdezorientować czytelnika. Mamy do czynienia z pełną emocji historią, natomiast sam świat dokoła został potraktowany po macoszemu. Przez większą część lektury czytelnik czuje się, jakby przebywał w abstrakcyjnym, nieco absurdalnym świecie, gdyż autor nie zadał sobie trudu, by w pełni wyjaśnić jego działanie. Choć stylowi pisania nie można nic zarzucić, cała powieść wydaje się być nazbyt skomplikowana i nakierowana na niewłaściwych czytelników.

 „Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie” to książka niewątpliwie trudna, ciężka i z pewnością nie dla każdego. Poleciłabym ją osobom, które nie boją się otrzymania emocjonalnego kopa, oprawionego porządną dawką absurdu. W porównaniu do innych książek z serii wydawnictwa Prószyński i S-ka „(Prawdopodobnie) najlepsze książki na świecie” ta wypada najsłabiej i nie jest godna powyższego miana.



Książka została przekazana od serwisu kobieta20.pl za co serdecznie dziękuję. 

 Link do recenzji w serwisie: Emocjonalna podróż po krainie absurdów

sobota, 1 października 2011

#38 Bachanalia Fantastyczne 2011 - relacja

Na Bachanalia Fantastyczne w Zielonej Górze wybrałam się po raz pierwszy. Miały na to wpływ dwa czynniki: możliwość zrobienia przy okazji relacji dla portalu strefaRPG.pl, w którego redakcji jestem oraz, przede wszystkim, pojawienie się możliwości noclegu u znajomego. Tak więc, w piątek 16 września wyruszyłam wraz z koleżanką w drogę do oddalonej o 100 kilometrów od mojego miasta Zielonej Góry. Czym się to skończyło i jak bardzo mi się podobało? Wszystko możecie przeczytać pod tym linkiem, do czego serdecznie zapraszam i zachęcam. A teraz, parę fot, niektóre zdublowane z powyższej relacji, inne nieco bardziej prywatne.

Jak przeczytacie pod powyżej przeze mnie podanym linkiem, głównym gościem na tegorocznych Bachanliach był Peter Watts, którego obie do tej pory wydane w Polsce książki miałam przyjemność recenzować i posiadam w domowej biblioteczce. Dlatego nie ominęłam okazji, by zdobyć autografy i zdjęcia z autorem ;)




Parę osobliwości:

 
Szczęśliwiec, którego nazwisko pojawi się w książce Wattsa i który zginie śmiercią brutalną acz chwalebną:

Pokaz fechtunku Rafała Dębskiego. Naprawdę, jeśli będziecie mieć kiedyś możliwość, zachęcam do zobaczenia. Emocjonujący i fajnie zrobiony.

Efekt zgłoszenia się do gry terenowej Dragon Ball...

Jeszcze raz zachęcam do przeczytania relacji mojego autorstwa, w której o wiele więcej o atrakcjach i atutach tego konwentu. Ja jestem naprawdę zadowolona i mam nadzieję, że również w przyszłym roku zawitam na zielonogórskie Bachanalia :)

piątek, 30 września 2011

#37 Ślepowidzenie - recenzja

Tytuł: Ślepowidzenie (Blindsight)
Autor: Peter Watts
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania: 2011













Science-fiction, w którym występują wampiry i to takie, które nie błyszczą? „Pierwszy kontakt” z Obcymi, w którym nie ma znamiennych w skutki walk i bitew, a sami kosmici nie wychodzą ludziom z brzucha? To wszystko tylko w „Ślepowidzeniu” Petera Wattsa. Wyruszcie w podróż przez miliony kilometrów do miejsca, w którym wszystko traci znaczenie i zyskuje je na nowo, a w obliczu innej cywilizacji zastanowimy się nad sobą samymi.

W roku 2082 ludzkość osiągnęła niemalże szczyt postępu technologicznego. Zaczęto powolną ekspansję w odległe obszary kosmosu, jednakże nie my odnaleźliśmy inne życie we wszechświecie, a ono nas. W ślad za sygnałem z odległych krańców Układu Słonecznego wyrusza ekipa badawcza, na czele której stanie wampir. Tajemniczy obiekt, identyfikujący się nazwą Rorschach zdaje się być nastawiony pokojowo. Oczywiście, do czasu…

Na wstępie należy zaznaczyć, że „Ślepowidzenie” to powieść very hard science-fiction. Nawet bardziej science, niż fiction. Mnogość zwrotów naukowych wyróżnia tę książkę na tle innych. Terminologia medyczna, psychologiczna i fizyczna sprawia, że przeciętnemu czytelnikowi lektura będzie szła bardzo ciężko. W porównaniu do innych autorów gatunku, A. C. Clarke’a czy O. S. Carda, a nawet niedawno recenzowanej przeze mnie debiutanckiej książki Wattsa, „Rozgwiazdy”, ilość naukowej paplaniny jest ogromna i przytłaczająca. Pasjonaci wiele razy skorzystają z wikipedii, jednakże kwestia całkowitego zrozumienia książki najpewniej zostanie nierozstrzygnięta. Z wykształcenia będąc naukowcem, autor przygotował się do napisania powieści co najmniej bardzo dobrze, oferując zainteresowanym obszerną bibliografię i spis źródeł.

W „Ślepowidzeniu” Watts bierze typowe, przerabiane już setki razy schematy i serwuje je nam w nowatorskiej formie. Wspomniane na początku wampiry nie są słodkimi, błyszczącymi się stworzeniami, ale z drugiej strony nie są również potworami. Ich miejsce wśród ludzi jest ustalone, bo to właśnie ludzie przywrócili wymarły gatunek homo sapiens vampiri, do życia. Dziesiątki razy szybciej myślący i inteligentniejszy od ludzi, wampir Sarasti, nieprzypadkowo stoi na czele wyprawy. Dowodzi czwórką świetnie wykreowanych postaci. Siri Keeton to pozbawiony połówki mózgu żargonauta, potrafiący bezbłędnie odgadnąć myśli innych ludzi. Isaac Szpindel zajmuje się biologią. Na tak ważnej i niepewnej misji nie mogłoby zabraknąć kogoś, kto wie jak się zabija. Jest więc również i żołnierz, Amanda Bates. Na dokładkę mamy lingwistkę, Susan James, której osobowość dzieli się na cztery oddzielne i zupełnie różne osoby.

Watts wobec spotkania ludzi z obcą cywilizacją stawia wiele ważnych pytań o istotę człowieczeństwa i inteligencji. W jakże ciekawy i chyba najbardziej prawdopodobny sposób przedstawia on samych obcych. Nie są oni krwiożerczymi, bezmyślnymi istotami, a już przede wszystkim nie są do nas podobni. Mając do dyspozycji nieznaną technologię mają nad nami przewagę i wykorzystują ją beznamiętnie. Ludzie wobec obcej siły nie mają wiele do powiedzenia. Autor obnaża braki naszych mózgów, wykorzystując do tego psychologiczne chwyty, które są tym gorsze, że w większości występują naprawdę już teraz, bez konieczności przebywania obok artefaktu Obcych.

Lekkość stylu sprawia, że lektura prze do przodu i byłaby błyskawiczna, gdyby nie hamujące ją fragmenty pełne niezrozumiałych terminów naukowych. Jednakże bez nich, „Ślepowidzenie” nie byłoby takie samo. Większość rzeczy, które Watts przytacza jest niesamowicie interesująca (przykładowo eksperyment myślowy „Chiński Pokój”, lub też samo zjawisko ślepowidzenia) i zachęca do zgłębiania naszego mózgu, czy chwili refleksji nad nami samymi. Nie można również zarzucić książce braku akcji – dzieje się wiele, choć wszystko wydaje się być zbyt skomplikowane. Obok śledzenia wypadków misji kosmicznej mamy swoiste flash-backi do przeszłości głównego bohatera, pozwalające nam lepiej poznać ten futurystyczny świat i psychologię jego mieszkańców.

Przyszłość przedstawiona w powieści Wattsa jest bardzo realna. Kto wie, może właśnie tak jak to opisał skończy ludzkość? W naszym interesie jest postarać się, by to technologia służyła nam, a nie na odwrót, by wśród komputerów i botów, nie zapomnieć o drugim człowieku. Choć długo zastanawiałam się po lekturze „Ślepowidzenia”, w jaki sposób je skomentować, wiem jedno: warto przebrnąć przez naukową powłokę, by odnaleźć pod nią głębszy sens. A przy okazji nieźle się bawić.

poniedziałek, 26 września 2011

#36 Najlepszy Blog Książkowy Roku 2011

Jakoś tak się złożyło, że biorę udział w konkursie na Najlepszy Blog Książkowy Roku 2011 ;) Poza tym tytułem można również wygrać nagrodę Czytelników, stąd właśnie mój post. Wiem, że szanse na wygrane mam marne, ale nie zaszkodzi zrobić reklamy również innym książkowym blogom (pełna lista tutaj).

Co trzeba zrobić? Wyślijcie na adres konkursy@duzeka.pl swoje imię i nazwisko, w temacie wpisując nazwę bloga (w moim wypadku My fantasy and sci-fi books - kącik Immory).

Żeby nie było, dla głosujących przewidziane są nagrody książkowe :)



Korzystając z okazji, reklama! :) Niedługo na blogu:
  • mała relacja z Bachanaliów Fantastycznych 2011, z ciekawymi zdjęciami
  • recenzja "Namiestniczki t.1" W. Szkolnikowej
  • recenzja "Ślepowidzenia" P. Wattsa
  • inne ciekawe rzeczy :P
Tak więc, zapraszam i do przeczytania!

niedziela, 18 września 2011

#35 Istoty Ciemności - recenzja

Tytuł: Istoty Ciemności
Autor: Kami Garcia & Margaret Stohl
Wydawnictwo: Łyński Kamień
Rok wydania: 2011
Stron: 462












„Piękne Istoty” okazały się niczym innym jak kolejną kopią „Zmierzchu” Stephenie Meyer. Obdarzeni, niczym wampiry, dzielą się na tych dobrych i złych, a główny bohater książki to męska wersja Belli. Szanse na to, by kontynuacja była choć trochę lepsza zaprzepaściło zakończenie, jakie zaserwowały nam autorki. Po „Istotach Ciemności” spodziewałam się nudy, miłosnych wynurzeń i całkowitej powtarzalności zdarzeń z poprzedniczki. Co otrzymałam?

Niestety nie uda mi się uniknąć spoilerów, więc jeśli jednak was nie przekonałam i nadal chcecie przeczytać „Piękne Istoty” pomińcie ten akapit. Data naznaczenia Leny przesunęła się o rok w czasie. Ani czytelnik, ani Ethan do końca nie wie, co się stało, ale jakoś przechodzi nad tym do porządku dziennego. Młodzi mogliby być razem w spokoju, ale Obdarzona zachowuje się irracjonalnie, odpycha głównego bohatera od siebie, zostawiając go na pastwę Linka i nowej uczennicy bibliotekarki Marion, Liv. Czyżby głos Leny w głowie Ethana ucichł na zawsze? Dlaczego jest tak nieprzewidywalna, raz miła, a raz zimna? Czy w ogóle są jeszcze razem? Te i wiele, wiele innych pytań (wierzcie mi, naprawdę wiele) stawia Ethan i za wszelką cenę stara się znaleźć do nich odpowiedzi, i, co najważniejsze, odzyskać  dawną Lenę.  Wszystko zmierza do upragnionego końca… A nie, bo to są przecież Kroniki Obdarzonych, więc pewnie będzie jeszcze parę części.

Przewidywalność i powtarzalność fabuły jest podczas lektury dobijająca. Nie pomagają tajemnicze korytarze Obdarzonych pod biblioteką, nie pomaga kotka Lucille (chyba moja ulubiona postać). Swoją drogą, zauważyliście ten natłok imion na „L”? Do starych bohaterów dochodzą nowi, a ich historie są konsekwentnie rozbudowywane, choć nadal mało interesujące. Motywacje Leny wydały mi się płytkie i za mało wiarygodne, natomiast nieustępliwość Ethana nudna. Panie Garcia i Stohl mają wyraźny problem z uśmiercaniem ukochanych postaci, przez co w dalszej części książki czytelnik wręcz czeka, aż dawno niewidziany lub zmarły Obdarzony wyskoczy zza pobliskiego rogu.

Fanów „Zmierzchu” ucieszy wiadomość, że pojawia nam się „Jacob”! Biedny, rozdarty pomiędzy Edwardem i Jacobem Ethan nie wie, co zrobić i dzieli się z nami swoimi wynurzeniami na temat miłości, dziewczyn i innych typowych dla jego wieku spraw. Niekiedy wydawał mi się wręcz gorszy od Belli, biorąc pod uwagę również przegadanie książki. Każda akcja zostaje spowolniona i wypełniona przez dialog, podczas gdy Istoty Ciemności czekają ze swoimi niecnymi planami, aż nasi bohaterowie w końcu się zorganizują.

Choć wydanie książki z zewnątrz cieszy oczy, w środku jest źle. I nie chodzi mi tylko o treść, ale o redakcję. Literówki, błędnie oznaczane kwestie dialogowe denerwują i przeszkadzają w czytaniu. Poza tym, styl autorek uległ znacznemu pogorszeniu. Pierwsze 100 stron czyta się ciężko, jakby każde zdanie było pisane na siłę, bez konkretnego pomysłu. Później nie jest niestety lepiej. Pojawiające się znikąd wszechmocne postacie w ostatniej sekundzie przed śmiercią bohaterów, ogólny brak logiki i konsekwentności to kolejne, ciężkie zarzuty.

Chcąc znaleźć coś, co mi się podobało, muszę się najpierw otrząsnąć z negatywnych wrażeń, jakie pozostawia książka. Interesującym, choć nie do końca wykorzystanym pomysłem są korytarze Obdarzonych. Rozległe, pełne tajemnic i dziwnych istot labirynty były najlepszym miejscem akcji w obu częściach. Nadal trzyma się mroczny klimat, choć na pewno wiele traci przez powyższe wady. Wśród mdłych postaci na czoło wybija się kotka, Lucille - niezależna, wyniosła i pewna siebie. Sceny z jej udziałem znosiłam nieco lepiej.

Drugi tom Kronik Obdarzonych nie zaskoczył mnie. Był równie słaby jak część pierwsza, może nawet trochę gorszy. Na pewno wielu osobom cała seria przypadnie do gustu. Mnie – niezbyt. Klimat miasteczka i tajemniczość labiryntów pod nim nie zrównoważą złego wrażenia, jakie zostawiają wynurzenia Ethana, kiepski styl i całkowita wtórność i przewidywalność. Choć dostałam to, czego się spodziewałam, ani odrobinę więcej, czuję się rozczarowana. W głębi duszy miałam jednak nadzieję, że „Istoty Ciemności” choć odrobinę pozytywnie mnie zaskoczą.

Za książkę do recenzji dziękuję serwisowi StrefaRPG.pl