sobota, 10 sierpnia 2013

Peter Watts, "Behemot" - recenzja

Autor: Peter Watts
Tytuł: Behemot
Seria: Trylogia Ryfterów (#3)
Wydawnictwo: Ars Machina
Rok wydania: 2013
Stron: 526

Moja ocena: 9/10
Ocena całej trylogii: 8/10 ("Wirowi" brakowało klimatu)







W dwóch pierwszych częściach trylogii o Ryfterach, Peter Watts zabrał nas w fascynującą podróż do miejsc równie nieznanych i obcych, co planety odległe o miliony lat świetlnych. A jednak, to na powierzchni naszej planety, znajdują się obszary, które mogą przynieść odpowiedzi na pytania o początkach życia, ale także mogą doprowadzić do naszego końca... Wizja kanadyjskiego pisarza jest jednak o tyle niepokojąca, że śmierć może nadejść po cichu i zanim się zorientujemy będzie za późno. To miła odmiana od tego, co ostatnio mogliśmy widzieć w kinie - film "Pacific Rim" także opowiada o śmierci nadchodzącej z dna Oceanu, ale w "nieco" mniej subtelnym stylu.

Pięć lat po wydarzeniach z "Wiru" świat nadal powoli umiera, wykańczany przez Behemota. Dołączyły do niego także inne wirusy, tym razem stworzone przez człowieka, które miały za zadanie go zniszczyć. Tymczasem, niedobitki "korpów" wraz z rodzinami oraz ryfterzy połączyli siły na dnie oceanu, uzbrojeni w szczepionkę przeciw wirusowi. Kruchy rozejm trwa głównie dzięki wysiłkom Lenie Clarke, robiącej za mediatora pomiędzy stronami. W pewnym momencie jednak coś musi się zepsuć i takim wydarzeniem jest odkrycie zmutowanej wersji Behemota - B-Maxa. Wszystko wskazuje na to, że była to modyfikacja wprowadzona manualnie, przez człowieka. Główna bohaterka opętana wyrzutami sumienia, nie pozwala na wyładowanie złości na byłych pracownikach korporacji, póki ich wina nie będzie stuprocentowo pewna. Jej niepokorni kompani z nakładkami na oczach nie dają się jednak łatwo spławić, a ich powstrzymanie będzie tym trudniejsze, że w tym zamieszaniu znajduje się także Ken Lubin, dawny znajomy Lenie, podejmujący własne, nieodwracalne decyzje.

Teraz jednak zmieńmy punkt widzenia, wyjdźmy na powierzchnię, do N'Am'Pac, czyli obumierającej Ameryki Północnej. W swoim centrum dowodzenia, Achilles Desjardins, stara się powstrzymać coraz to nowsze ośrodki kolejnych śmiertelnych wirusów. Ci, którzy przeżyli ukrywają się w oazach, lub przemierzają pustkowia. Wręcz syzyfowego zadania podjęła się Taka Oulette, która w swoim przenośnym centrum medycznym, uzdrawia i zaszczepia przeciwko Behemotowi. Bo tak, szczepionka istnieje, ale pojawiły się także gorsze od niego zagrożenia. Przeplatane rozdziały z jej perspektywy, a także Achillesa i Lenie, pozwalają nabrać dystansu, a także poznać wnętrza naszych bohaterów. Na koniec trylogii będą miały wpływ ich decyzje, wybory, niejednokrotnie także siła fizyczna i psychiczna. Czy Ziemię da się jeszcze ocalić?

Ostatni tom to siłą rzeczy pora na zamknięcie wątków i wyjaśnienie nurtujących nas tajemnic. Watts nie uniknął w nim wywołania odczucia deja vu, gdyż ponownie przenosimy się na dno oceanu, spędzamy czas z ryfterami i - ponownie - wychodzimy na zakażoną powierzchnię. Wbrew pozorom nie jest to złe, gdyż wyraźnie widać, że to w otchłani autor czuje się najlepiej. Stworzył sobie ogromne pole do popisu swoją biologiczną wiedzą, a także, jak zawsze, skorzystał z mnóstwa naukowych źródeł, podpierając swoje pomysły. W wielu przewidywaniach okazał się mieć niebywałą trafność, o czym sam pisze w dodatku. Wizja, którą przedstawił nam na stronach trylogii jest wysoce niepokojąca, tym bardziej, że coraz więcej wskazuje na to, że wszystko to jest całkiem możliwe. Ograniczony obszar, na którym umieścił większość bohaterów dał mu także możliwość dogłębnego przeanalizowania psychologii swoich postaci, a także odwrócenia jej do góry nogami.

Nie wszystkim bohaterom ta analiza wyszła na dobre. Watts umyślnie uczynił z Lenie prawdziwą kobietę. Już nie Czarną Madonnę, której obraz przyjęły wyewoluowane wirusy w Wirze, nie bezuczuciowego robota, nawet nie całkowicie ryftera, ale kobietę, którą dręczą wyrzuty sumienia, która znalazła się w ogniu krzyżowym, która stara się naprawić swoje błędy i której niezbyt dobrze to idzie. To uczłowieczenie z jednej strony sprawia, że możemy utożsamiać się z nią bardziej niż w poprzednich tomach. Z drugiej, czasami chcemy dać jej kopa i zmusić do działania, albo wręcz sapiemy widząc jej nieco tchórzliwe zachowanie, obserwując z niedowierzaniem jak bardzo się zmieniła. Ale to nie tylko ona - wiele innych znanych nam bohaterów przeszło pewne zmiany, aczkolwiek nie tak wyraźne. Powiecie, że w ciągu 5 lat wszystko mogło się zdarzyć. Może i racja, ale Watts popada wręcz ze skrajności w skrajność.

W kontraście do Lenie stoi Ken Lubin, który ponownie jest jednym z pierwszoplanowych bohaterów. Przy tak ogromnych zmianach z jej strony, trudno nie zauważyć, że mężczyzna jest dokładnie taki sam jak w "Rozgwieździe". To zresztą jedna z jego cech, stojąca w ogromnej spójności z jego innymi elementami charakterystycznymi z zakresu psychologii i behawioryzmu. Tak, jak w "Wirze" postać ta straciła na znaczeniu, tak teraz powraca do łask i przynosi uczucie pełności. Bez niego Lenie po prostu nie miałaby szans. Wraca także Achilles Desjardins, którego szokującą przeszłość poznajemy w retrospekcjach. Autor skutecznie utrzymuje w czytelniku pewnego rodzaju niepewność co do jego motywacji i całej osoby.

Pewnie odnieśliście wrażenie, że "Behemot" to głównie bohaterowie i ich przemiany wewnętrzne, ale to tylko jedna strona medalu. W warstwie fabularnej dzieje się tu bardzo dużo, włącznie z odkryciem długo trzymanych przez pisarza asów w rękawie. Powrót na dno oceanu przyniósł także ten upragniony przeze mnie nastrój znany z pierwszego tomu. Umiejętne łączenie biologii i psychologii, nakręcanie atmosfery między dwoma bardzo zróżnicowanymi grupami ludzi, a także przeplatanie różnych perspektyw sprawia, że książkę czyta się błyskawicznie i z przyjemnością. Sam styl autora, mimo ciężkiej tematyki, jest bardzo lekki. Tylko Watts potrafi tak umiejętnie operować kursywą. Nieuchronne zmierzanie do końca przynosi obawę przed zakończeniem, w którym wszystko mogło się stać. Ze względu na jego dynamikę niektórzy mogą być rozczarowani, gdyż nie pasuje ono do powieści z gatunku science-fiction. Mimo to, jest ono satysfakcjonujące i godnie kończy całą trylogię.

Peter Watts pozostaje jednym z najpopularniejszych i najlepszych nowoczesnych autorów, piszących hard SF. Nie boi się on korzystać ze swojej akademickiej wiedzy, sięgać do naukowych źródeł, a jednocześnie używać wyobraźni i to na wysokich obrotach. Miejmy nadzieję, że to nie w sposób przez niego opisany skończy się świat - chociaż znając jego zdolność przewidywania, kto wie... "Behemot" to świetne zakończenie "Trylogii Ryfterów", serii utrzymanej na bardzo wysokim poziomie, która pewnie będzie zbyt "ciężka" dla większości czytelników. Jeśli jednak macie ochotę na porządną i dość wymagającą fantastykę naukową, która porwie was na długie wieczory - polecam!