wtorek, 26 kwietnia 2011

#7 Richelle Mead, Melancholia sukuba - recenzja

Autor: Richelle Mead
Tytuł: Melancholia sukuba
Wydawnictwo: Amber
Seria: Georgina Kincaid (#1)
Rok wydania: 2009
Stron: 336











Richelle Mead to amerykańska autorka, znana przede wszystkim z książek o Georginie Kincaid i serii o Akademii Wampirów. Jej książki o wampirach to jedyne popularne powieści o tych krwiożerczych istotach, które mnie oczarowały, wciągnęły do reszty i do tej pory myślę o nich w samych superlatywach. Sięgając po „Melancholię sukuba” miałam nadzieję na coś równie dobrego. Całe szczęście, nie rozczarowałam się.

Georgina Kincaid to sukub z parowiecznym doświadczeniem. Służy złu, zajmując się uwodzeniem mężczyzn i wysysaniem z nich energii życiowej. Jest nieśmiertelna, a do tego posiada zdolność zmieniania swojej formy – zarówno wyglądu fizycznego, jak i ubrań. Georgina jednak nie jest zwykłym sukubem. Stara się wykorzystywać ludzi tylko wtedy, gdy zmusza ją do tego głód i powstrzymuje się od jakichkolwiek cieplejszych relacji z przedstawicielami płci męskiej, w trosce o ich, ale także o swoje, uczucia. Niestety, gdy do księgarni, w której jest zastępcą kierownika, przyjeżdża jej ulubiony pisarz, Seth, wszystko zaczyna się komplikować. Dzielnie opiera się emocjom, póki nie spotyka przystojnego Romana… W międzyczasie wśród okolicznych nieśmiertelnych ktoś urządza sobie krucjatę, w którą sukub nieopatrznie się wplątuje. Wrodzona ciekawość nie pozwala Georginie zaprzestać śledztwa i, mimo nalegań przełożonych, uparcie drąży dalej, póki nie rozwiąże tajemnicy.

Podział na śmiertelnych i nieśmiertelnych nie jest niczym nowym. Nowością, tak bardzo pożądaną ostatnimi czasy, jest pojawienie się nowego rodzaju istoty obdarzonej nadprzyrodzonymi umiejętnościami, mianowicie, sukuba. Nie zabrakło tu wampirów ani demonów, ale sposób w jaki Richelle Mead opisała tę nową rasę jest bardzo przekonujący i barwny. Georgina, mimo że jest przedstawicielką zła, to postać bardzo złożona i dopracowana. Jej charakter niemal przesiąka przez karty książki, sprawia, że naprawdę można się z nią utożsamiać i zrozumieć jej, nieraz tak chaotyczne, postępowanie. Pozostali bohaterowie są zróżnicowani i również interesujący. Chłopięcy Seth od razu trafia do serca, a męski Roman mógłby uchodzić za symbol seksu. Nie tylko postacie są bardzo dopracowane. Fabuła jest złożona, choć mniej więcej w połowie książki można zacząć zastanawiać się nad tożsamością mordercy i jest duża szansa, że się odgadnie. Mimo wszystko, zakończenie jest zaskakujące i daje nadzieje na świetne następne tomy. Swoją drogą, w Polsce wydano ich już pięć, więc na pewno będzie co czytać.  A lektura tej książki była naprawdę przyjemna, ze względu na żywy styl, który sprawia, że czytało się ją bardzo szybko.

W pewnym momencie fabuła niebezpiecznie zaczęła mi przypominać ostatni tom przygód Mercedes Thompson, autorstwa Patricii Briggs. Powtarzają się wątki morderstwa wśród „nieśmiertelnych”, czy też „zmiennokształtnych” oraz całe to śledztwo głównej bohaterki, naprzekór wszystkim. Akurat w tym wypadku jednak, jeśli już ktoś od kogoś zżynał to jednak „Pocałunek Żelaza” Briggs został wydany już po „Melancholii sukuba”. Z innych ciekawostek, wiedzieliście, że „Melancholia sukuba” w oryginale to „Succubus Blues”? Tłumaczenie na miarę, może nie „Szklanej pułapki”, ale np. „Siły strachu”.

Wśród natłoku książek o nadzwyczajnych istotach, wampirach, wilkołakach, etc., trudno znaleźć prawdziwą perełkę. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że „Melancholia sukuba” zasługuje na miano książki wyróżniającej się w tłumie. Jeśli chcecie odpocząć od natłoku schematycznych powieści, a jednocześnie zostać przy paranormalnej fantastyce, jest to definitywnie pozycja dla Was.

piątek, 22 kwietnia 2011

#6 Konrad Staszewski, Śmierć na śniegu - recenzja

Autor: Konrad Staszewski
Tytuł: Śmierć na śniegu
Wydawnictwo: Fox Publishing
Rok wydania: 2011













Wzniosły i wiele obiecujący tytuł oraz krew na okładce zapowiadają nam thriller, ewentualnie sensację, może nawet kryminał. „Śmierć na śniegu” nie jest żadnym z nich. Jest to obyczaj, z elementami sensacji, tzw. powieść policyjna, dziejąca się w swojskim polskim otoczeniu. Czy jest to udany przepis na porwanie polskiego czytelnika na wiele godzin pasjonującej lektury?

Akcja książki toczy się w trzech polskich miastach: Katowicach, Krakowie i Łodzi. Obserwujemy zmagania policjanta Rokickiego oraz jego starania, aby oczyścić się z zarzutów o morderstwo. Znaleziono go nagiego, obok trupa czarnoskórego mężczyzny, na pokrytej śniegiem polanie. Wszystko zdaje się być przeciwko niemu: dziewczyna go zdradza, komendant prowadzący śledztwo bez powodu uwziął się na niego, a jego najlepszego kumpla zastrzelono. Na pomoc przybywa mu detektyw Mierzejski oraz Mariola Rakowiecka, żona zmarłego przyjaciela. Tajemnice z przeszłości lawinowo wychodzą na jaw, nie obeszło się bez paru dodatkowych trupów i wielu policyjnych wycieczek między trzema miastami.

Nie wiem, w jakim świecie żyje autor, ale dla mnie wizja społeczeństwa, w którym każda napotkana kobieta zachowuje się jak ladacznica, facet to macho, który najpierw uderza, a dopiero potem myśli, nie potrafiąc się powstrzymać od posiadania wszystkiego co się rusza i ma piersi, to doprawdy naciągana teoria. Może byłabym skłonna w nią uwierzyć, gdyby akcja działa się w Ameryce, ale w Polsce nie bardzo. Także opisane przez pana Staszewskiego prace policji nie są zbyt wiarygodne. Wszyscy zdają się znać i każdy z każdym ma na pieńku, a matactwa na komisariatach to chleb powszedni, który pierwszy lepszy komendant je na śniadanie.

Akcja toczy się w miarę szybko, do tego nie mam zastrzeżeń. Co więcej, ledwie 200 stron lektury, na szczęście, mija szybko i w miarę bezboleśnie. Ale co z tego, skoro trudno połapać się kto kogo zabił, a główny bohater wzbudza taką frustrację, że ma się ochotę trzasnąć książką o ścianę? Jego reakcje na, dla normalnych ludzi bardzo traumatyczne wydarzenia, np. obserwowanie zabójstwa swojej dziewczyny, są bardzo naciągane. Po paru takich sytuacjach czytelnika nachodzi myśl, że może jest on cyborgiem. Fabuła książki nie jest za bardzo skomplikowana, ale już styl pisania autora owszem. W dialogach niekiedy nie wiadomo, kto mówi daną kwestię, a kolejne wydarzenia nie zawsze są jasno opisane i trudno stwierdzić, co tak naprawdę się działo.

Lektura tej książki nie była przyjemnością, a powinna nią być. Zmuszanie czytelnika do czytania fragmentów po parę razy, żeby zorientować się, co się wydarzyło, a także przedstawienie głównego bohatera jako bezuczuciowego drania, to główne błędy autora. Dodatkowo, niewiarygodne przedstawienie działań policjantów i ogólnie, polskiej mentalności, sprawiło, że „Śmierć na śniegu” czytało się trudno i jedynie moje postanowienie o kończeniu każdej zaczętej książki sprawiło, że jakoś dotrwałam do końca.

Ktoś może powiedzieć, że zupełnie nie znam się na pracy policji, a więc po co w ogóle się wypowiadam. Nie sądzę, żeby książka ta była przeznaczona jedynie dla entuzjastów tajemnic i teorii spiskowych związanych z organami ścigania. A jeśli tak faktycznie jest to wydawca mógł napisać adekwatną informację na okładce, oszczędziłoby mi to dwie godziny życia.

piątek, 15 kwietnia 2011

#5 Andrzej Eldrycz, Horton Antireligious. Oprogramowanie antyreligijne - recenzja

Autor: Andrzej Eldrycz
Tytuł: Horton Antireligious. Oprogramowanie antyreligijne
Wydawca: Self Publishing
Rok wydania: 2011
Format: e-book












Niemal codziennie spotykamy się z religią w każdym, nawet najbardziej świeckim aspekcie życia. Otaczają nas wieloletnie tradycje, uczestniczy się w obrzędach, jedne postępki dadzą nam „życie wieczne”, a inne wręcz przeciwnie. Czy w takim stężeniu wiary katolickiej dokoła, jesteśmy w stanie jeszcze odróżnić, co jest racjonalne, a co nie? Własne, logiczne myślenie oraz wątpienie w  istnienie Boga spotyka się niekiedy z odrzuceniem ze strony społeczeństwa. Andrzej Eldrycz przekazuje w nasze dłonie oprogramowanie, którym chce nas „zabezpieczać przed uleganiem wpływom myślenia magicznego, przypisywaniem nadmiernej wagi siłom irracjonalnym i podatnością na ataki zabobonu, na które wszyscy jesteśmy zarażeni.” Tylko od nas zależy, czy zainstalujemy tego antywirusa i czy będziemy go systematycznie aktualizować.

Książka dzieli się na trzy główne części: Bóg, Religia, Kościół. Każda zawiera parę średnio 1,2 stronicowe rozdziały. W pierwszej autor skupia się na idei bóstwa, a w szczególności na logice chrześcijańskiego Boga. Wprost nazywa go sadystą, który, mimo że jest wszechmocny i wszechwiedzący, nie ruszy palcem, aby ukrócić cierpienia i niesprawiedliwości na ziemi. W dziale zatytułowanym „Religia”, autor wyraża pragnienie, aby wiara i wszystkie jej konsekwencje (chodzenie do kościoła, modlitwa) były traktowane na równi z przekonaniami wynikającymi z zabobonów. Z racji braku uzasadnienia dla wiary i religijności, nie powinny one decydować o sprawach państwa oraz społeczeństwa. W oszczędnych słowach, dostajemy prawdę o ewolucji Biblii do takiej formy, jaką znamy obecnie. Księga ta była wielokrotnie tłumaczona, przerabiana i obrabiana, aby dopasować ją do tego, co wymyślił sobie Kościół. I właśnie o nim jest ostatnia część książki. Eldrycz udowadnia nam, że jest to instytucja, która opiera się jedynie na tradycji, uzurpując sobie o wiele większą władzę, niż zasługuje. Jej macki sięgają w każdy aspekt naszego życia, od prawa zaczynając, na życiu seksualnym wiernych kończąc. Gdy wiara Kościoła stoi w sprzeczności z nauką, empiryzm natrafia na rozum, mamy do czynienia ze słowną manipulacją oraz narzucaniem swoich zasad, choć niegdyś kończyło się to dla naukowca stosem. 

Andrzej Eldrycz krytykuje ideę wiary i wszystko co z nią związane, nie skupiając się na jednej tylko religii, aczkolwiek najczęściej sięga po przykłady z katolicyzmu. Przekonuje nas, że nie ma nic przeciwko wierze w boga (nie tylko tego znanego nam z chrześcijaństwa, ale każdego), lecz to sama religia i jej instytucje oraz działania są dla niego solą w oku. Narzucanie swojej wiary innym, uznanie jednego „zabobonu” za prawdziwszy od innego oraz brak pomyślunku ze strony ludzi uczęszczających do kościoła to główne bolączki autora. Nie boi się on nazywać wyznawców religii tchórzami, głupcami czy też kompletnymi ignorantami. Odnosi się on do tych fanatyków, którzy bez namysłu przyjmują każde słowo kościoła za prawdę, mimo ewidentnych braków w rozumowaniu, nie kwestionując niczego. Zauważa naprawdę wiele spraw, do których się przyzwyczailiśmy, a które ewidentnie nie powinny mieć miejsca. 

Książka świetnie spełnia rolę swego rodzaju oprogramowania, które instalujemy w naszym mózgu, aby bronić się przed atakami „religijnych drapieżników”. Po jej przeczytaniu już nigdy nie powiemy „proszę księdza” bez  uświadomienia sobie irracjonalności tego sformułowania, a każdy nowy duchowny w parafii lub szkole będzie budził pewne podejrzenia. Agnostyka, ateistę, czy też ateika (kogoś, kto nie odrzuca idei boga, ale po prostu jej nie przyjmuje) „Horton Antireligious” tylko upewnia w swoim wyborze. Teorie tu zawarte są logiczne i poparte wieloma rozsądnymi argumentami oraz zabawnymi przykładami. Lekki styl autora sprawia, że te 94 strony mijają w mgnieniu oka. Krótkie, zazwyczaj dwustronne rozdziały, podane w czytelnej formie, z użyciem wielu nagłówków i podtytułów oraz podwójnych odstępów między paragrafami, wyglądają bardzo przejrzyście i porządnie. Ciekawymi elementami są nazwy rozdziałów i ich opisy oraz autorskie neologizmy, np. ateiczność czy też antyklerroryzm. Nie wszystko wygląda jednak kolorowo. Panu Endryczowi zdarza się po parę razy powtarzać swoje teorie i przykłady, a jego żarty niekiedy nużą. Czasem używa on naukowych określeń, których znaczenia nie tłumaczy. Nieco utrudnia to czytanie, jeśli ktoś naprawdę chce zgłębić zawartość e-booka.

Prawdopodobnie zażarci katolicy nie sięgną po tę pozycję, dyskwalifikując ją już za tytuł. Z góry przekreślą jej sens, bojąc się tego, co mogą znaleźć w środku. Ci, którzy się odważą i wykażą zdrowym rozsądkiem, nie pożałują. Trzeba przyznać, że niektóre tezy są uproszczone, autor specjalnie się nie rozpisuje, a na każdy z poruszonych przez niego tematów można by napisać osobną książkę, ale jest to lektura warta poświęconego jej czasu. Wszystkich  o otwartym umyśle, zarówno wierzących, wątpiących i niewierzących zachęcam do przeczytania „Horton Antireligious. Oprogramowanie antyreligijne”. Otwiera oczy na wiele spraw, których sobie nie uświadamiamy.

Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl

piątek, 8 kwietnia 2011

#4 Jerzy A. Wlazło, Kot Syjonu - recenzja

Autor: Jerzy A. Wlazło
Tytuł: Kot Syjonu
Wydawnictwo: Wydawnictwo Bullet-Books
Rok wydania: 2011
Stron: 304












Chwytliwa nazwa i tajemnicza okładka to polowa sukcesu. Przyciągniecie widza do kryminału, i to polskiego, w czasach, gdy rzadko kto czyta, a naszych rodzimych twórców już w ogóle, to rzecz niełatwa. Czarne kocie oko na okładce oraz słowo kot w tytule gwarantuje chociażby zainteresowanie miłośników tych futrzaków. Ale ile kota dostajemy w "Kocie Syjonu"?

Bialas to były policjant, a obecnie prywatny detektyw, któremu niezbyt się powodzi w branży. Kiedy dostaje zlecenie od bogatej hrabiny Chattearstone, nie waha się i odwiedza jej pełen przepychu dom. Wymagania właścicielki są jednak nietypowe, mianowicie chodzi jej o znalezienie dla niej kota, który będzie do niej idealnie pasował. To zadanie wydaje się być poniżej możliwości Bialasa, który opiera się mu jak może, ale dziwne okoliczności , sploty wydarzeń oraz wrodzona ciekawość nie pozwalają mu na ucieczkę. Intrygująca prośba hrabiny zdaje się nie dawać mu spokoju podczas rozwiązywania innych spraw. Z pomocą Carol, znajomej policjantki, dokopuje się do różnych informacji, które pozornie nie powiązane, zaczynają się zazębiać, a intencje hrabiny pozostają nieznane. Trupy, zaginieni, tajemnice oraz kolejne butelki brandy, otaczają Bialasa w dzień i w nocy. Wszystko zmierza do nieuniknionego końca, wraz z postępem fabuły watki namnażają się, a sprawa zaczyna schodzić na tajemniczy i mistyczny zakon Syjonu... Gdy wszystko się komplikuje,  Bialas udowadnia swoja wartość jako detektyw. Momentami tylko trzeźwy, wciąż potrafi racjonalnie myśleć. Jego dawne relacje z rodzina sprawiają, że mimo paru znajomości, jest ciągle samotny i jedynie Chuck, syn jego sąsiada, potrafi rozbudzić w nim bardziej pozytywne uczucia.

Z racji ze autor jest Polakiem,  mimo ze akcja książki dzieje się w Walii, na każdym kroku możemy napotkać ludzi o polskich korzeniach, polskich nazwiskach. Jest to bardzo miły akcent, pozwala czytelnikowi lepiej odnaleźć się w klimacie wyspy. Może nie odludna, ale nieco wyizolowana społeczność, w której wszyscy się znają, to typowe miejsce rozgrywania się różnego rodzaju kryminałów. W tym wypadku to wszyscy, poza Bialasem, zdają się być ze sobą powiązani, przez co łatwiej jest nam się z nim utożsamić. Jest to postać wielowymiarowa, widać, że pan Wlazło włożył w jej stworzenie sporo pracy. Również fabuła, której poziom skomplikowania pod koniec lektury niebezpiecznie wzrasta, jest wielowarstwowa i potężnie rozbudowana. Akcja mknie do przodu, wzbogacając się o kolejne wątki, pozornie ze sobą niepowiązane. Przez tą złożoność można łatwo pogubić się w fabule.

Przebogaty język autora i jego wnikliwe objaśnienia nadają powieści charakter, który tłumi ewentualne niezrozumienie książki. Czyta się ją bardzo łatwo i miło, przynajmniej na początku. Później bywa różnie. Z pewnością nie można pominąć kwestii humoru powieści, który przejawia się w trafnych komentarzach i zabawnych sytuacjach. Nie jest to ten rodzaj żartów, które sprawiają, że człowiek płacze ze śmiechu bądź nawet parska pod nosem. Dyskretnie, powoli, zostajemy wprowadzeni w pokręcone życie Bialasa i świat pełen czarnego humoru.

Trudno mi ocenić tę pozycję. Jeśli sięgacie po nią ze względu na słowo „kot” w tytule, z nadzieją na powieść z tymi futrzakami w roli głównej to się rozczarujecie. W żadnym razie nie jest to historia o zwierzątkach domowych.  „Kot Syjonu” to sprawnie napisana, ale nieco za bardzo zagmatwana książka.  Mimo wszystko,  jeśli szukacie dobrego kryminału, zabawnego i jednocześnie wciągającego, nie bacząc na pewne niedociągnięcia, to jest to pozycja dla Was.

Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl

#3 Rafał Kosik, Vertical - recenzja

Autor: Rafał Kosik
Tytuł: Vertical
Wydawnictwo: Powergraph
Rok wydania: 2006
Stron: 236











 
Świat to niebo otaczające cię ze wszystkich stron. Żyjesz w mieście o kształcie przypominającym nieregularnie wygryzioną od góry kulę, wznoszącym się po linach do Celu, o którym nikt nie potrafi powiedzieć nic konkretnego. Niekiedy inne miasta zbliżają się do twojego i dokonujecie wymiany ludzi oraz towarów, najczęściej takich, które spadły z nieba. Co było na początku podróży? Kto stworzył miasta-windowce? W jaki sposób działają, że nie raz przyśpieszają i spowalniają wznoszenie? Skąd wśród chmur wzięła się ziemia? Dlaczego kiedyś słońce rozbłysło na dole? Co trzyma liny tam, na górze?

Na te pytania nikt nie potrafi ci odpowiedzieć.

Dziecięca ciekawość nie zna granic. Każdy jednak kiedyś dorasta, a po definitywnym braku odpowiedzi na pytania, po prostu przestaje ich szukać i przyjmuje je jako filar swego świata, coś czego się nie podważa, co po prostu jest i póki działa, nie trzeba się tym przejmować.

Murk to już nie dziecko, a jego głowa nadal pełna jest pytań. Na własną rękę stara się na nie odpowiedzi, czym naraża się na niechęć rówieśników. Samotnie naprawiając sieci, służące do wychwytywania spadających z góry przedmiotów, zastanawia się nad sensem świata.Twierdzi się, że do Celu dojdą w odległej przyszłości kolejne pokolenia, więc bardziej interesuje go przeszłość. Wrodzona ciekawość i upór w dążeniu do wiedzy, a także chęć nauki sprawiają, że gdy tylko nadarza się okazja, spełnia on swoje marzenie o wyprawie do Antycelu, czyli miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Razem ze swoją wierną kompanką, Hersis, wyruszają na przygodę. Wbrew wszystkim i wszystkiemu.

Rafał Kosik stworzył cudowny świat, bogaty w szczegóły i oszałamiający swoim ogromem. Bezkresność błękitnego nieba, rozsiane po nim miasta wspinające się na linach, wszystko to sprawia, że „Vertical” to kraina jedyna w swoim rodzaju. Na kartach książki spotkamy jednak nie tylko windowce, ale także i inne miejsca, które tak bardzo przypominają nasz świat, aczkolwiek żadne nim nie jest.

Kosik pokazuje nam, na przykładzie innego rzeczywistości, jak wyglądają mechanizmy władzy i religii. Zwykłych ludzi traktuje się jako bezrozumny motłoch, który poprawnie nakierowany będzie robił to, czego potrzebujemy. Religia to wyssane z palca bzdury, a politycy sprawnie tuszują niewygodną prawdę tak, by nawet jakby wyszła na jaw, nie była wiarygodna. Myśliciele muszą się ukrywać, gdyż ludzie żyją przekonani, że „każda zmiana jest na gorsze”, a sam postęp jest zakazany. Życie w myśl zasady „Nie należy pytać jak coś zostało zrobione, jeśli istnieje – zostało zrobione zgodnie z zasadami” - to pewna satyra na nasze czasy, ale również przestroga i zachęta do rozwijania się i zaspokajania własnej ciekawości.

Bohaterowie „Verticalu” łamią swoje światopoglądy, jako jedyni sprzeciwiają się powszechnej niewiedzy. Są naukowcami, którzy za wszelką cenę chcą dociec prawdy o swoim świecie, nie przyjmując do wiadomości, że wszechobecne liny, które ludzie powoli przestają zauważać, to coś naturalnego. Murk już na początku zdał sobie sprawę, że tkwią w zamkniętym świecie, w którym granicami są ich możliwości. Jego odwaga i wewnętrzna siła, a także upór w dążeniu do celu to cechy, które sprawiają, że chłopiec od początku zyskuje sympatię czytelnika. Autor postacie traktuje nieco po macoszemu, nie opisuje dokładnie ich wyglądu i wszystkich cech charakteru, bo nie o to w książce chodzi. Wystarczy że mają one swoje zadanie do wypełnienia, pokazują nam ogrom świata „Veticalu”, wraz z jego absurdami i tajemnicami.

Pod koniec powieści poziom abstrakcyjności drastycznie wzrasta, co sprawia, że lektura przeznaczona jest głównie dla dojrzałych czytelników. Zakończenie jednak to majstersztyk, dla niego samego warto sięgnąć po tę książkę.

„Vertical” to pozycja dla ludzi i o ludziach nie bojących się marzyć. Niesie ona wiele różnych przesłań, z których parę wymieniłam już wyżej. Jedno aczkolwiek najbardziej utkwiło mi w pamięci: „Nie ufaj ludziom. Myśl sam.”. I niech to będzie podsumowanie wspaniałej lektury, jaką jest „Vertical” Rafała Kosika.

piątek, 1 kwietnia 2011

#2 Peter V. Brett, Pustynna włócznia. Księga II - recenzja

Autor: Peter V. Brett
Tytuł: Pustynna Włócznia. Księga II
Seria: Cykl demoniczny (#2)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2010
Stron: 664











Od razu po przeczytaniu księgi I „Pustynnej Włóczni” Petera V. Bretta, wzięłam się za jej kontynuację. Książka zaczyna się w dość losowym momencie, gdyż nasz rodzimy wydawca postanowił podzielić oryginalny tom na dwie części. Z jednej strony zabieg ten jednak ma pewien użytek, jako że obie księgi razem liczą sobie około 1200 stron. Z drugiej natomiast płacimy podwójną cenę w praktyce za jedną historię. Ale za to jaką!

Ahmann Jardir, Shar'Dama'Ka, wiedzie Krasję na Północ w celu zjednoczenia wszystkich nacji w wojnie z alagai, Otchłańcami. Zaskoczeni przez wrogą armię Rizończycy oddają fort bez walki, a samozwańczy Wybawiciel tworzy z niego bazę wypadową dla swej ogromnej armii. Brutalni wojownicy gwałcą wychowane w zupełnie innej kulturze kobiety, chcąc pokazać im ich miejsce, a pozostali mieszkańcy miasta i okolicznych wsi zmuszani są do chwycenia za broń i nauki walki. Jardir i jego armia chwilowo odpoczywają w Lennie Everama, które jest wyjątkowo blisko Zakątka Wybawiciela, zwanego niegdyś Zakątkiem Drwali...

Naznaczony, który za wszelką cenę nie chce, by widziano w nim Wybawiciela, stara się rozprowadzić po Thesie starożytne runy wojenne i obudzić w ludziach chęć do walki, z zarówno przeciwko Otchłańcom, jak i najeźdźcom, którzy z pewnością nie zabawią długo bezczynnie. Jednocześnie, Leesha i Rojer spotykają się z przedstawicielstwem Krasji, widząc całkiem ludzkie oblicze Jardira. Zielarka zauważa swoją szansę na zakończenie bezsensownych wojen i obronę bliskich jej ludzi.

Autor brawurowo prowadzi akcję, zazębiając ze sobą historie ośmiu postaci, tych znanych nam już wcześniej oraz paru nowych – Renny, dawniej przyrzeczonej Arlenowi, dziewczynie z Potoku Tibbeta, oraz bardzo tajemniczej postaci Alagai Ka, króla Otchłańców, demona umysłu, który potajemnie obserwuje obu potencjalnych Wybawicieli, knując plany ich zniszczenia. Brett wspominał o nich wcześniej, ale dopiero w tej księdze mamy rozwinięcie tych dwóch wątków.

Mimo takiego natłoku głównych bohaterów, nadal są oni wielowarstwowi, lecz tym razem widzimy ich od innej strony. Naznaczony mimo pewnych namacalnych oznak utraty człowieczeństwa, jest bardziej ludzki niż w poprzedniej księdze, potrafi żyć, a nie tylko walczyć. Roznoszą go wręcz emocje, co jest miłą odmianą po jego bezosobowym i bezuczuciowym okresie po zdradzie przyjaciela. Na rozdziały z nim związane czeka się najbardziej, gdyż w większości to one napędzają tempo akcji. Z drugiej strony, dla odmiany, hamują je części o Shar'Dama'Ka. Jardir z brutalnego wojownika, staje się pokorny, ale zarazem uparty w dążeniu do zaspokojenia pożądania, zamiast na walce skupiając się na kobiecie. Można wręcz powiedzieć, że w tej księdze ci dwaj główni bohaterowie zamienili się miejscami, natomiast reszta postaci próbuje się do tych zmian dostosować. Czytelnik może się przez to czuć nieswojo, jednak nie umniejsza to w żadnej części świetności książki.

Pomimo ponad 600 stron powieść czyta się bardzo szybko, nawet szybciej niż jej poprzedniczkę. Trzeba przyznać, że chociaż obie księgi to tak naprawdę jedna całość, w tej nastrój nieco, ale nadal zauważalnie, się zmienia. Może to dlatego że nie ma już pustynnej atmosfery Krasji i akcja toczy się w zielonych krainach, w znanych z „Malowanego Człowieka” miejscach. Autor zmniejszył również ilość opisów walki, mamy za to więcej widoków ludzi i ich emocji oraz zwyczajów.

Oceniając „Pustynną Włócznię” jako jedną książkę, mogę tylko podkreślić, że mamy do czynienia z bardzo dobrym kawałkiem literatury. Chociaż Fabryka Słów w dość niepochlebnych słowach jest komentowana za podział serii, nie można zaprzeczyć, że w innych aspektach wydawania książek osiągnęła swoisty kunszt. Okładki na półce wyglądają klimatycznie i jednolicie, a grafiki na stronach powieści cieszą oko czytelnika i są z pewnością miłym dodatkiem do treści. Jedyną wadą „Pustynnej Włóczni” jest to, że na kolejną część trzeba czekać co najmniej do 2012 roku. Na pewno będzie warto, bo historia ta może mieć wiele zakończeń, a autor jeszcze nie raz nas zaskoczy.

Recenzja ukazała się również w serwisie StrefaRPG.pl

#1 Peter V. Brett, Pustynna włócznia. Księga I - recenzja

Autor: Peter V. Brett
Tytuł: Pustynna włócznia. Księga I
Seria: Cykl demoniczny (#2)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2010
Stron: 528











„Malowany człowiek” to jeden z najlepszych debiutów jakie czytałam. Fabryka Słów potraktowała nas, czytelników niczym kupców na targu, dzieląc książkę na dwie księgi. Mimo wielu głosów przeciwko takim zabiegom, kolejny tom, „Pustynną Włócznię” podzielono podobnie. W tym wypadku jednak takie działanie zdaję się być uzasadnione, bo obie księgi są podobnej grubości, każda ma około 600 stron.

Sama książka również dzieli się na dwie części. W pierwszej obserwujemy poczynania Ahmanna Jardira. Nie jest to zupełnie nowa postać, spotkaliśmy się już z nim w „Malowanym Człowieku, księdze II”, gdy Arlen chcąc walczyć wraz z wojownikami z Krasji, przynosi im odnalezioną Włócznię Kajiego. Wtedy to, po zauważeniu mocy broni, Jardir, jako przywódca wojowników, zdradza przyjaciela, zabiera mu włócznię i zostawia go na pastwę Otchłani na pustyni. W tym tomie autor ujawnia nam przez co przechodził Jardir podczas dorastania i przedstawia najważniejsze momenty z życia 30-letniego wojownika, wydarzenia, intrygi, które doprowadziły go do tego hańbiącego wydarzenia.

Z początku trudno było mi się przyzwyczaić do nowej postaci i nowych realiów w książce. Krasja i jej wojownicy są bardzo brutalni, ślepo oddani swojej religii i walce z Otchłańcami, alagai. Ich społeczeństwo podzielone jest na Dal’sharum - wojowników, dama -wysokich urzędników, dama’ting - szanowanych lekarek, potrafiących przewidzieć przyszłość, zwykłych kobiet oraz khaffit - pogardzanych, stojących na najniższym szczeblu drabiny, kupców i rzemieślników, którzy nie mogli bądź nie chcieli walczyć i ginąć ku chwale Everama. Są to zupełnie inni ludzie niż osadnicy z Północy, których poznaliśmy wcześniej. Najważniejsza dla nich jest chwała, a daje ją jedynie śmierć w walce z alagai. Z jednej strony ich waleczność i odwaga, a z drugiej pogarda dla khaffit i innych nacji, tworzy z nich niebezpieczną i śmiertelnie groźną armię. Nastrój pustynnej Krasji autor oddał bardzo dokładnie i szczegółowo. Jest to kraj pełen tajemnic, antagonizmów, walki o władzę i sporów między klanami.

W drugiej części książki wracamy do postaci i miejsc znanych dobrze z „Malowanego człowieka”. Arlen, Leesha i Rojer w miasteczku zwanym Zakątkiem Wybawiciela wypowiedzieli demonom własną wojnę. Z trójką świetnych i zdolnych przywódców, ludzie nie boją się stawić czoła potworom z Otchłani. Mając do dyspozycji oręż wymalowaną runami i demoniczny ogień , a obok utalentowaną zielarkę, skrzypka z magicznymi skrzypkami oraz, według wielu, Wybawiciela, wieśniakom nic nie jest straszne.

Rozdziały o Jardirze to przeplatanie się jego młodości z dorosłością. Zabieg autora został bardzo dobrze zrealizowany i możemy obserwować zmiany zachodzące w chłopcu, a później mężczyźnie, a nie oceniać go poprzez pryzmat wydarzeń z „Malowanego człowieka”. Pozostali, znani już nam bohaterowie to postacie pełne sprzeczności, charyzmatyczne i, pomimo wszystkich przeciwności losu, silne. Każde z nich ma swoje marzenia, obawy i cele, niczym żywi ludzie. Mimo ciągłych retrospekcji, akcja biegnie do przodu, autor nie pozwala nam się nudzić. Bardzo dobrze, że wprowadził on tą część z perspektywy Jardira, poszerza nam to horyzonty i intryguje, w jaki sposób to wszystko się skończy.

Mimo że książka jest typową 600-stronicową „cegłą”, czyta się ją szybko i w napięciu. Polecam mieć od razu drugą księgę pod ręką, gdyż akcja przerwana jest w bardzo losowym momencie i niedosyt bardzo daje nam się we znaki.

Stosunkowo długo miałam tę książkę na półce, ale zawsze było coś innego do przeczytania, więc cierpliwie czekała na swoją kolej. Bardzo żałuję, że nie przeczytałam jej wcześniej, bo naprawdę warto. Zanim jednak zabierzecie się do lektury, powinniście przypomnieć sobie poprzednie tomy, gdyż znacząco poprawia to komfort czytania.

Recenzja ukazała się również w serwisie StrefaRPG.pl