Autor: Arthur C. Clarke
Wydawnictwo: Vis-à-vis/Etiuda
Rok wydania: 2011
Nie ma fana science-fiction, który nie znałby żadnej powieści
Arthura C. Clarke’a. Saga „Odyseja Kosmiczna” i trylogia „Oko czasu” to klasyka
tego nurtu literatury. Choć napisane w latach siedem-osiemdziesiątych
dwudziestego wieku, opisują technologie, których powstanie, można by rzec,
autor przepowiedział. Lektura każdej powieści Clarke’a jest fascynująca, a jego
wizje przyszłości zadziwiają. Nie ma go już wśród nas, jednak na szczęście
zostawił po sobie wielki spadek, który z przyjemnością odkrywam, książka po
książce… Tym razem wybór padł na „Imperialną Ziemię”.
W dwudziestym trzecim stuleciu Ziemianie skolonizowali już
parę planet i księżyców w Układzie Słonecznym. Posługując się zaawansowaną
technologią, pokonują miliony lat świetlnych, z prędkością bliską światłu. I
tak, od parędziesięciu lat, na Tytanie, księżycu Saturna, rządzi rodzina
Makenziech. Ze względu na wadę genetyczną, a
mianowicie brak zdolności do spłodzenia potomstwa, rozszerzają swój ród poprzez
klonowanie. Duncan jest już drugim klonem głowy rodziny. Z racji, że nadarza
się okazja, aby odwiedzić Ziemię, którą zna tylko z opowieści, wyrusza w
międzyplanetarną podróż. Chce przy
okazji przedłużyć trwałość swojego nazwiska, niepewny, co go tam czeka.
Bohaterowie nie dzielą się na tych dobrych i złych. To także
nie na nich skupia się Clarke, lecz na Ziemi, kosmosie i postępie
technologicznym. Są oni jedynie pretekstem do zwrócenia naszej uwagi na inne
rzeczy. Choć nie można powiedzieć, że stworzył postacie płytkie, ich cechy
charakteru nie są zbyt wyraziste, balansują na granicy, nie przekraczając jej.
Jest to w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę to o czym wspominałam – poprzez
ich historie poznajemy wizję Clarke’a dotyczącą przyszłości. Ludzkość po krachu
populacji mieszka pod ziemią, a jednocześnie tworzy nowe kolonie na dostępnych
planetach i księżycach w Układzie Słonecznym. Opisując niepozorną historię o
klockach, którymi Duncan bawił się w dzieciństwie, autor przekazuje nam wiele
informacji w jej podtekście.
„Imperialna Ziemia” to tak naprawdę pieśń o Ziemi, głównie o
jej zaletach, lecz pewne wady nie są przemilczane. Z perspektywy kogoś, kto po
raz pierwszy widzi ją na własne oczy, podziwiamy naszą planetę, matkę naturę,
lecz i ludzką pomysłowość, zaradność i postęp technologiczny. Wszystko to
widzimy jakby na nowo, w pełni, może nawet po raz pierwszy, doceniając tak małe
szczegóły jak bezkres morza, starą, lecz wiekową i trwałą budowę, czy kolonie
rybek przy rafie. Obok westchnień podziwu spotkamy się również z przestrogami i
sugestiami namysłu nad istotą klonowania lub pozyskiwaniem surowców z bardzo
niekonwencjonalnych źródeł.
Choć Clarke napisał tę powieść w roku 1975, wyobraził sobie pewne swoiste odpowiedniki
wideokonferencji czy też, tak popularnych obecnie, multimedialnych tabletów. Z
jednej strony zapewne nie spodziewał się, że tak zaawansowanie technologicznie
przedmioty będą dostępne już na początku XXI wieku, lecz z drugiej wielokrotnie
zaznacza, że to właśnie w tym okresie czasu ludzkość rozpoczęła swoją,
nieuniknioną, ekspansję w kosmos. Jako dla astronoma, byłby to dla niego z
pewnością potężny cios, widzieć ludzi zasiedziałych na Ziemi, jakby nie
ciekawych wszechświata, leniwie wyręczających się olbrzymimi teleskopami.
Niestety, czasy podróży kosmicznych minęły, miejmy nadzieję, że nie
bezpowrotnie. Tymczasem, pozostaje nam czytać prozę Clarke’a, czy innych
autorów science-fiction i być może to za naszą sprawą kiedyś ludzka stopa
stanie na Marsie, a może nawet i na Tytanie.
Clarke roztacza przed nami zachwycającą, zadziwiającą,
zapierającą dech w piersiach wizję przyszłości. W przeciwieństwie do tego, co
opisuje w innych swoich książkach, Tym razem nie obserwujemy kosmosu z
perspektywy Ziemianina – patrzymy na nią oczami przybysza z kosmosu. Zmiana ta wyszła książce na dobre. Lektura
„Imperialnej Ziemi” otwiera oczy na wiele spraw, skłania do refleksji, a
jednocześnie jest to stary dobry Clarke, którego niezmierzone pokłady wyobraźni
nigdy nie przestaną zadziwiać jego czytelników.
Niestety od tego typu literatury uciekam, gdzie pieprz rośnie. Kiedyś próbowałam sięgnąć po kilku pozycji i w końcu stwierdziłam, że lepiej jest poświęcić ten czas czemuś innemu.
OdpowiedzUsuńPewne książki jak wino, wiek wpływa tylko na ich korzyść.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia.
[skrzętnie sposuje notę bibliograficzną] Muszę, muszę dopaść! :D
OdpowiedzUsuńMam tę książkę na półce, niebawem i ja po nią sięgnę. Zapowiada się bardzo obiecująco.
OdpowiedzUsuńObiecuję potem przeczytać recenzję, ale teraz tylko na szybko - lepszy kolor czerwony czy granatowy? ;) Po szczegóły jutro zapraszam na bloga, ale o odpowiedź będę wdzięczna jeszcze dziś :D
OdpowiedzUsuńLubię sf, ale z tym autorem nie miałam jeszcze do czynienia. Czas najwyższy to zmienić. ;)
OdpowiedzUsuń@Lena173 Cóż, są takie typy literatury, które nie każdemu przypadną do gustu, całkowicie to rozumiem :)
OdpowiedzUsuń@Edyta Muszę się z Tobą zgodzić, Clarke jest najlepszym przykładem :)
@Alannada :D Cieszy mnie to bardzo :)
@Dalia Mam nadzieję, że Ci się spodoba i czekam na Twoje wrażenia :)
@Viv To teraz czekam na ten przyrzeczony komentarz! :D
@Aleksandra Koniecznie musisz nadrobić zaległości ;)
Jestem, jestem :) Widzę, że skoro science-fiction (przynajmniej póki co) mi się ogromnie podoba, muszę się rozejrzeć za książkami tego autora. Dobrze, że nie ma nazwiska na A, bo w ulubionym antykwariacie są wysooookie regały i do autorów na A nie sięgam ;)
OdpowiedzUsuń