sobota, 30 marca 2013

#165 Listy lorda Bathursta - recenzja

Tytuł: Listy lorda Bathursta 
Autor: Marcin Mortka 
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 29 marca 2013
Stron: 408

Moja ocena: 9/10









Marcin Mortka to znane nazwisko na polskiej scenie fantastycznej. Głownie jednak kojarzy się z fantastyką historyczną ("Miecz i kwiaty", "Ragnarok 1940"), a niektórym ewentualnie z horrorem ("Miasteczko Nonstead"). Tym razem powrócił do czasów, gdy tłumaczył powieści marynistyczne Patricka O'Briana i klimatów, których zaczątki czuć było już w "Karaibskiej Krucjacie" - fantastyce z piratami w roli głównej. I trzeba przyznać, że naprawdę dobrze mu to wyszło.

Peter Doggs to niezrównany żeglarz, ale i człowiek, który szybciej mówi niż myśli, a przy tym jest niesamowicie uparty i niechętny do słuchania innych. Ze względu na te cechy, spotykamy go po raz pierwszy, gdy właśnie zostaje zabity. Tak naprawdę przed śmiercią ratuje go Lord Bathurst, który upatruje w Doggsie człowieka idealnego do tajnej, niebezpiecznej misji na morzu. Na wszelki wypadek, roztacza "opiekę" nad jego córką i w zależności od uległości jej ojca, znajduje jej odpowiedniego kandydata na męża. Tak zaczyna się przygoda Petera, który wcale nie chce jej przeżyć. Do przodu gnają go tylko listy Barhursta, dostarczane przez jego szpiclów na statku, troska o córkę oraz ciekawość prawdziwych zamiarów lorda.

Czytelnik poznaje wszystkie zawiłości intrygi razem z Doggsem - czy to z listów, czy jego własnych rozmyślań. A fabułę Mortka wymyślił naprawdę złożoną. Sporadycznie tylko opuszczamy pokład okrętu, którego nazwa zmienia się jak w kalejdoskopie. XVII-wieczne oceany były wysoce niebezpiecznym miejscem, po którym żeglowali korsarze i wrogie floty. Możecie być pewni, że okazji do wystrzelenia armat nie zabraknie, czy to przeciwko piratom, Francuzom, czy nawet... swoim. Ukryte zamiary Lorda zaprowadzą naszych bohaterów do Indonezji, lecz droga nie będzie usłana różami.

W większości pozyskani przez szantaże, przedstawiciele Bathursta, pilnują, by kapitan wykonywał swoje polecenia, ale jednocześnie stanowią słabe ogniwo, o czym ten dobrze wie. Doggs to tak naprawdę łotr jakich mało. Przed osiągnięciem celu nie cofnie się przed niczym: będzie rabować, zabijać, krzywoprzysięgać. Paradoksalnie jednak wzbudza sympatię czytelnika, szczególnie, że znamy jego motywację. Dlatego potrafimy zrozumieć środki, których używa do osiągnięcia celu. Jako postać osadzona wśród innych łajdaków, stanowi wśród nich najjaśniejszy punkt, jawiący się nam najwyraźniej, a do tego obdarzony jest niesamowitą inteligencją, która pozwoliła mu zajść tak daleko. Z lordem Bathurstem prowadzi swoistą wojnę na umysły - próbuje poznać plany Anglika i pokrzyżować je, zanim skończy mu się czas. Możemy się tylko domyślać, kto wygra w tym starciu, bo wcale nie jest to oczywiste.

Jedno trzeba Mortce przyznać - potrafi pisać nieziemsko i lata tłumaczenia książek O'Briana z pewnością wyszły mu tylko na dobre. Nieskończone lektury leksykonów marynistycznych się opłaciły, a ta wiedza pozwoliła napisać mu jego własną powieść w klimatach stricte żeglarskich. Fani fantastyki mogą się poczuć rozczarowani, bo poza manipulacją faktami historycznymi, nie znajdą tu elementów nadnaturalnych. Mimo to, dla mnie, osoby nieobeznanej i nieoczytanej w tych tematach, lektura była samą przyjemnością, a nastrój i plastyczne opisy wynagradzają w pełni te braki. Z łatwością przeniosłam się na pokład "Menelausa", wczułam się w klimat, brałam udział w intrygach i emocjonujących bitwach morskich. Na kartach powieści pisarz wykreował wiele wiarygodnych postaci, osadził je na bojowych okrętach Royal Navy, wysłał w daleką podróż do Indii, a przy tym zaplątał w intrygę lorda Bathursta.

Marcin Mortka zawładnął moim sercem. Ma niesamowicie lekkie pióro, świetne pomysły i barwny język, co w "Listach Lorda Bathursta" złożyło się na niesamowitą powieść. Jeśli nigdy nie kręciły was klimaty marynistyczne, nie bójcie się sięgnąć, a może w wykonaniu tego autora pokochacie je tak jak ja. Otwarte zakończenie stanowi dla autora furtkę, z której, jak sam powiedział na ubiegłorocznym Polconie, bardzo chętnie skorzysta. Czyżby szykował się nam drugi O'Brian? Jestem za!

Książka została przekazana od serwisu Secretum za co serdecznie dziękuję.

PS. Korzystając z okazji życzę wszystkim udanego wolnego, dużo odpoczynku, czasu na czytanie książek i wielu prezentów pod choin... ee i mokrego dyngusa :)

czwartek, 28 marca 2013

#164 Dreszcz - recenzja

Tytuł: Dreszcz
Autor: Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2013
Stron: 296

Moja ocena: 8/10









 
Jakub Ćwiek to postać znana wśród polskich fantastów. Swoją karierę rozpoczął cyklem „Kłamca", a dalej było już z górki. Nie jest to autor zwyczajny, stereotypowy. Nie boi się nowych pomysłów, a wręcz szuka okazji do zrobienia czegoś nowego, oryginalnego. Ostatnim takim projektem była trasa autorska "Rock & Read Festival". Odwiedził on także największy konwent fantastyczny w Stanach Zjednoczonych (oraz na świecie) ComicCon, z czego zdał relację na łamach Nowej Fantastyki, w której także publikuje comiesięczne felietony. Jest częstym bywalcem konwentów i szuka kontaktu z fanami, którzy także traktują go jako świetnego kumpla. Miałam przyjemność poznać go na Bachanaliach Fantastycznych w Zielonej Górze, lecz dopiero teraz przekonałam się, że to nie tylko interesujący człowiek, ale i jeden z najbardziej obiecujących polskich pisarzy.

„I twoją matkę też!"

W Polsce jeszcze nie mieliśmy superbohatera z prawdziwego zdarzenia ("Biały Orzeł" jednak nie jest zbyt popularny). Wolimy fascynować się tymi Marvela i DC Comics, wysokobudżetowymi i efektownymi, z własnym filmem, a najlepiej ich serią. I tutaj do akcji wkracza Jakub Ćwiek, który dał nam Ryszarda Zwierzchowskiego, pseudonim Zwierzu. Jeśli jednak spodziewacie się drugiego Spidermana czy Kapitana Ameryki, rozczarujecie się. Tej postaci bliżej do rozgoryczonego i zmęczonego życiem Batmana z filmów Nolana, czy do wiekowego Profesora X. Jest stary, siwy, pije, pali, nie może znaleźć sobie pracy, ale dziwnym trafem lecą na niego wszystkie laski (syndrom Hanka Moody'ego?). Jego największą miłością jest rock n' roll, stara gitara i wspomnienia z czasów młodości i najlepszych rockowych zespołów. Pewnego dnia trafia go piorun i... w sumie niewiele się zmienia.

Na początku śledzimy wydarzenia z perspektywy niezbyt ogarniętego Ryśka, który unika pracy jak może i czas spędza głównie pijąc i ćpając. Z drugiej strony mamy Benjamina Benforda – Anglika z krwi i kości, którego motywacje nie są nam z początku znane. Szybko okazuje się, że Ćwiek ma dla niego rolę niezbędną przy bohaterze, wzorowanym w końcu nieco na Batmanie – lokaja i pomocnika w jednym. Do tej dwójki dołącza także Alojz – sąsiad Zwierza i Ślązak pełną gębą. Dialogi w jego wykonaniu to niezła męka dla nieznających śląskiej gwary.

„Bo ma być głośno (póki Angus gra)"

Jak na superbohatera przystało, „Dreszcz" ma swojego antagonistę, którego jeszcze nie poznajemy w tym tomie. Bo tak, tomów będzie więcej. Na razie mamy do czynienia z jego pomagierami – bandytami, którzy mordują młodych i bogatych studentów. Odkrycie, kim są i jakie są ich zamiary, będzie pierwszą misją Ryśka. Spytacie więc, czym będzie on walczył z przeciwnikami – bo chyba nie gitarą? Trafiony piorunem zyskuje moc porażania elektrycznością, ale także panowania nad przyrządami, które jej używają. Mimo początkowej niechęci, ochoczo korzysta ze świeżo nabytych umiejętności.

Czego tu jeszcze brakuje? A tak, mentora! Niczym Batman, Dreszcz otrzymuje swojego mentora, który jest tajemniczy, zna "większy plan" i przekazuje mu swoje nauki. Ćwiek zresztą nie udaje, że wymyślił coś oryginalnego, często bezpośrednio nawiązując do wyżej wspomnianych bohaterów komiksów. Co jednak interesujące, akcja dzieje się w naszym kraju, głównie w Krakowie i Katowicach. Możemy wykąpać się w tej swojskości. „Dreszcz" jest w pewien sposób wypadkową zainteresowań Ćwieka – muzyki i komiksów. Ta „ćwiekowość" wręcz wycieka z kart. Nawet główny bohater przypomina Jakuba i ten pod wieloma względami pewnie chciałby tak przeżyć swoją przyszłość.

Ta książka to emocjonujące połączenie powieści o superbohaterach i kryminału, dziejąca się w tak znanych nam miejscach. Okraszona jest ogromną ilością humoru, wulgaryzmów (wynikających głównie ze swojskości języka i przedstawiania go bez subtelności). Jest to także skarbnica wiedzy o rock n' rollu i dla jego fanów lektura również będzie prawdziwą przyjemnością. Ogromna kampania promocyjna tej książki jak najbardziej jej się należała. Warto przeczytać i głosić słowo dalej. Rock N' Roll is not dead!

Jakubie, jeśli to czytasz, to wiedz, że „Dreszcz” nie sprawi, że zapomnimy o Wendy. Lecz właśnie dostałeś przedłużenie deadline’u.

Książka została przekazana od serwisu Secretum za co serdecznie dziękuję.

sobota, 23 marca 2013

#163 Non-stop - recenzja

Tytuł: Non-stop
Autor: Brian W. Aldiss
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2007
Stron: 278

Moja ocena: 9/10










Dla każdego szanującego się fana science-fiction istnieje pewna lista książek, których nieprzeczytanie będzie świadczyło o ignorancji i nie pozwoli nazwać się "znawcą gatunku". Inną sprawą jest ich recenzowanie - tak wiele słów zostało już wykorzystanych na ich opisanie, że żaden kolejny tekst nie wniesie już nic nowego. Warto jednak co jakiś czas przypomnieć i sobie, i innym o tych powieściach, aby nie pozwolić im na odejście w zapomnienie. Takim właśnie klasykiem jest "Non stop" Briana Aldissa, który bez wątpliwości jest lekturą obowiązkową, a przy tym niesamowicie przyjemną.

Bohaterowie Aldissa zamknięci są w przestrzeni jednocześnie ciasnej i ogromnej. Ciasnej dla nas, czytelników, którzy intuicyjnie czujemy, czym są tak naprawdę Pokłady i wizja zamknięcia na całe życie na ograniczonym obszarze nie wydaje się nam zbyt przyjemna. Ogromnej, wręcz nieprzebytej dla jej mieszkańców, karmionych legendami, fałszywymi przekonaniami, ideami i zakazami przez władzę i kapłanów. Prawda jawi się gdzieś tam, na horyzoncie, ale żeby do niej dotrzeć, należy najpierw otworzyć umysł i odważyć się przeciwstawić większości.

Ray Complain wraz z czterema kompanami podróży wyruszają ku nieznanemu. Zadziwiające, ile tajemniczych i niesamowitych rzeczy spotkają na swojej drodze po opuszczeniu własnego plemienia, ku mistycznym Ludziom z Dziobu. Tak naprawdę to nie postacie są tu ważne, a właśnie ten hermetyczny, zamknięty świat, w którym czujemy się bezradni. Kulminacją powieści i zarazem majstersztykiem są ostatnie strony, do których dochodzimy stanowczo zbyt szybko. Puenta przedstawiona przez Aldissa nie mogłaby być bardziej dosadna, a jednocześnie zmuszająca do namysłu.

W trakcie lektury stawiamy sobie pytania o możliwą ewolucję człowieka, o jego zachowanie na ograniczonej przestrzeni, pozostawionego samemu sobie. Odpowiedzi sugerowane przez autora są dość przerażające. Podobnie ma się przeobrażanie samego świata, który ci ludzie zamieszkują. Podzieleni na plemiona, boją się wyściubić nosa z własnego podwórka, ślepo wierząc w „ogólną prawdę”, przekazując sobie nawzajem jedynie legendy. Degeneracja statku, którą obserwujemy przy okazji wyprawy Complaina, wydaje się przytłaczać i czasem wręcz zmuszać mieszkańców do wycofania się i ustąpienia.

Specyficzny styl, którym książka została napisana, nie wszystkim przypadnie do gustu. Wydaje się on być w pewnym sensie bezosobowy; zwroty akcji podane są bez żadnych emocji czy stopniowania napięcia. Przez to trudno przebrnąć przez pierwsze strony, ale gdy już to uczynimy, fabuła i chęć poznania, co kryje się za Kwaterami, Pokładami, Ludźmi z Dziobu czy legendarnymi Gigantami, pociągnie nas w głąb lektury i nie wypuści aż do ostatniej strony.
Samo wydanie Solarisu z 2007 roku dobrze służy lekturze, a i na półce wygląda porządnie obok innych pozycji z serii „Klasyka science fiction”. I właśnie jako tę klasykę, każdy miłośnik gatunku powinien poznać twórczość Briana Aldissa, zaczynając na dobry początek od „Non stop”. Ta powieść wciągnie Was do reszty, a zakończenie zostawi zaszokowanych i z bogatym materiałem do rozważań.

Recenzja również na portalu Bestiariusz
Link do recenzji: Non stop popularna klasyka

środa, 20 marca 2013

#162 Nowa Fantastyka 03/2013 - omówienie

Marcowy numer Nowej Fantastyki to przede wszystkim tona artykułów i świetne, zapadające w pamięć zagraniczne opowiadanie. Ale po kolei... Po raz pierwszy redaktorem prozy polskiej jest Michał Cetnarowski, który zastąpił Macieja Parowskiego, chociaż ten ostatni nadal jest "ojcem redaktorem" ;) "Zmiana warty" jest widoczna już teraz, chociaż dopiero w dłuższej perspektywie odczujemy ją wyraźniej. Na pewno trzymam kciuki za pana Michała i z przyjemnością dam się porwać w te niezapomniane miejsca.

Marzec obfituje (i obfitował) w premiery, zarówno książkowe jak i filmowe, czy z branży gier. Na okładce Crysis 3, czyli produkcja zachwycająca grafiką. W miesięczniku recenzja autorstwa Łukasza M. Wiśniewskiego oraz okazja do wygrania własnego egzemplarza.

Kolejną omawianą nowością jest goszczący obecnie na ekranach kin film "Oz Wielki i Potężny". Zainspirowało to Andrzeja Kaczmarczyka do przeglądu przez liczne filmowe i bajkowe adaptacje "Czarnoksiężnika z krainy Oz" L. Franka Bauma. Podobnie robi Łukasz Czarnecki w "Gargulec na dachu", przypominając nam te nieco zapomniane stwory i podając wiele tytułów wartych obejrzenia. Z filmem wiążą się właściwie wszystkie dłuższe artykuły marcowego wydania, jedne bliżej, inne nieco dalej. Bartosz Czartoryski przybliża postać Jeffreya Jacoba Abramsa, reżysera nowej wersji Star Treka, a także od niedawna wyznaczonego na reżysera kolejnych części "Gwiezdnych wojen". Z tekstu dowiecie się za co innego odpowiadał i czego mniej więcej możemy się po nim spodziewać. Mateusz Albin w "Kochajcie potwora, dziewczęta!" omawia różne filmowe i literackie pozycje, w których główną rolę grają stwory niebezpieczne, bądź martwe. Pozwolę sobie przytoczyć jeden z tytułów paragrafu: "Nekrofilia dla nastolatek" i wszystko jasne. A na koniec: "Prawdziwie superbohaterowie" Aleksandra Daukszewicza, czyli o przebierańcach, działających w imię sprawiedliwości w prawdziwym życiu.

Michael J. Sullivan prezentuje piętnasty już odcinek "Rad dla piszących" - tym razem o plastyczności języka. Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz zrobili mi ogromną ochotę na lekturę o "Zaginionych światach" - między innymi o Atlantydzie i... Lemurii. Rafał Kosik uzasadnia "wulgaryzmy" w swojej serii "Felix, Net i Nika", czyli trochę o przewrażliwionych rodzicach i odpowiedzialności za kształtowanie umysłów młodych czytelników. Peter Watts w "Anty-Avatarze" trochę recenzuje, trochę polemizuje z "Życiem Pi", porównując je do "Avatara". Oba te obrazy są piękne, ale nierówne w przekazywaniu wartości intelektualnej. Na koniec: Łukasz Orbitowsi i "Obecność nieprzyjaciela", czyli o serbskim filmie "Nieprzyjaciel".

Sedno numeru to opowiadania, a wśród nich wyróżnia się jedno - zagraniczny rodzynek, czyli David Marusek i "O mało nie oszaleliśmy z radości". To imponująca wizja przyszłości, w której każdy ma "wewnętrznego asystenta", a czasem nawet kilku w postaci programów w umyśle. Amerykański autor na bagatela 26 stronach śledzimy wzloty i upadki (choć głównie te drugie) Sama Hargera, artysty. Żyje on w świecie, w którym ludzkość opanowała proces starzenia, a jednocześnie ograniczyła prokreację tylko do wybranych jednostek.W świecie, w którym ogromną rolę gra bezpieczeństwo wewnętrznych systemów ludzi, zawierających wszystkie informacje na temat danej osoby. To tekst, który zostaje na jakimś czas po lekturze i naprawdę zmusza do myślenia.

Polska proza jest bardzo dobra, ale wypada nieco blado w porównaniu z powyższym opowiadaniem.
"Euklidesja", Maciej Parowski - czyli króciutka pseudohistoryczna miniatura, którą dość ciężko się czyta.
"Chimaerus", Jędrzej Burszta - obserwujemy losy maga, Johanna, który wiedziony ciekawością zsyła na siebie przekleństwo bestii, żyjącej wewnątrz jego ciała. Całe opowiadanie jest napisane w bardzo dobrym stylu i przyjemnie się je czyta, chociaż wydarzenia są rozciągnięte na zbyt wiele stron.
"Agnozja, zapis przypadku", Alexander Gutsche - kolejny niepokojący tekst, przedstawiający wizję przyszłości, w której... Żeby nie zepsuć Wam lektury zdradzę tylko, że główny bohater nagle przestaje być sobą.

Poza tym, jak zawsze recenzje ("Pożądanie", "Forteca w cieniu","Gorączka", "W przededniu" i wielu więcej), zapowiedzi i konkursy (do wygrania m.in. "Crysis 3" i "Partials"). 

Jeszcze zdążycie kupić ten numer, więc - do kiosków! :)

niedziela, 10 marca 2013

#161 Kości niezgody - recenzja

Tytuł: Kości niezgody
Autor: Charlaine Harris
Seria: Aurora Teagarden (#2)
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2013
Stron: 266

Moja ocena: 7/10









Charlaine Harris jest najbardziej znana ze swojej wampirze serii o Sookie Stackhouse, przeniesionej na ekran za pośrednictwem serialu „True Blood”. Niewielu jej czytelników wie, że przedtem pisała ona powieści kryminalne, w których główną bohaterką jest bibliotekarka. Obecnie, dzięki wydawnictwu Replika możemy zgłębić tę odnogę twórczości pisarki. Choć po pierwszym tomie, „Prawdziwe morderstwa”, byłam nastawiona nieco sceptycznie, zauważam tu pewną tendencję zwyżkową i kolejne książki mogą okazać się bardzo dobrymi czytadłami, choć na jeden wieczór i skierowanymi głównie do kobiet.

Po raz drugi spotykamy się z Aurorą Teagarden, cichą, zamkniętą w sobie bibliotekarką, która jednak jest na tyle ładna, żeby mieć całkiem bogate życie towarzyskie, a zarazem popularna, ze względu na jej rolę przy morderstwach znanych z poprzedniej części. Przy okazji, jest także bogata – po koleżance z klubu dziedziczy dom, ponad pięćset tysięcy dolarów, kota i... czaszkę. Właśnie ta ostatnia trochę miesza naszej bohaterce szyki i nie daje w nocy spać w spokoju. Czy to Jane, dawna lokatorka domu, zabiła nieszczęsnego właściciela owej kości? Gdzie podziała się reszta ciała? I co właściwie stało się z dawno zaginionym sąsiadem? 

Chociaż w „Kościach niezgody” aspekt kryminalny został pochłonięty przez elementy obyczajowe i wątki romansowe, pozycja ta stanowi wyraźne przejście między dwoma tomami i próbę zawiązania akcji na wyższym poziomie. Autorka zostawia nas z Aurorą, która trochę zagubiła swoje „ja”, szczególne tylko dla niej, jako niezdarnej, niezbyt otwartej bibliotekarki, zaczytanej w książkach o mordercach. Na nowej drodze życia towarzyszy jej kot, mężczyzna oraz spadek, którego potencjał niewątpliwie zostanie zaskakująco wykorzystany.

Pierwsze tomy serii zostały wydane na początku lat dziewięćdziesiątych, co często rzuca się w oczy podczas lektury. Bohaterka jest zmuszona do korzystania z telefonu stacjonarnego, umieszczonego w jej własnym domu, przez co nie może natychmiastowo skontaktować się z matką, czy chociażby policją. Wbrew pozorom jednak nie jest to problemem i poza tym, że obecnie reakcja dziewczyny na wydarzenia byłaby zgoła odmienna, nie czujemy tej różnicy kulturowej – problemy rodzinne, miłosne, a nawet o zabarwieniu kryminalnym zostały przedstawione ponadczasowo i z dużą wprawą.

Charlaine Harris nie zadowoli miłośników rodzaju kryminałów, jaki ostatnimi czasy znajdujemy na naszym rynku – brutalnych, ze skomplikowaną intrygą i gronem postaci, najchętniej z terenów Skandynawii. Tutaj najbardziej przyciąga oryginalna główna bohaterka, Aurora, oraz jej niesamowicie wciągające perypetie. Zbrodnia wydaje się jej nie opuszczać, ale jednocześnie jest tylko dodatkiem do bardziej obyczajowej fabuły z elementami romansu. Intryga prowadzona jest na wzór Agathy Christie – poznajemy ludzi, którzy mogliby być związani w jakiś sposób ze zbrodnią i próbujemy odgadnąć odpowiedź na pytanie „kto zabił?”.

Książkę czyta się niesamowicie szybko ze względu na prosty język, którym została napisana, a także wrodzony, lekki i barwny styl autorki. Bez problemów przeplata ona momenty dramatyczne i zabawne, prezentując nam humor sytuacyjny, jak i bardziej bezpośredni. Niecałe 300 stron stanowi wciągającą lekturę na jeden wieczór. Największe zastrzeżenia mam co do ceny za tę właśnie objętość – wydawnictwo Replika życzy sobie za nią prawie 30 zł, co w odniesieniu do ilości tomów w serii stanowić będzie niemały wydatek. Dla fanów Aurory, do których także zaczynam się uważać, nie będzie to stanowiło problemu.

Książka została przekazana od serwisu dlalejdis.pl.
 Link do recenzji w serwisie: Kryminał bez zbrodni

sobota, 2 marca 2013

#160 Jedyna prawda - recenzja

Tytuł: Jedyna prawda
Autor: Olle Lönnaeus
Wydawnictwo: Rea
Rok wydania: 2012
Stron: 415

Moja ocena: 5/10
  








 
"Jedyna prawda" to nie kolejny, porywający kryminał rodem ze Skandynawii. To nieco inna historia, spokojniejsza i powolna. Podczas lektury odetchniecie z ulgą, że w Polsce nie ma takich zim - srogich, niewyczerpanych, zapędzających mieszkańców do wnętrz ich domów. Wyjrzycie przez okno i tym razem widok innych ludzi przyniesie ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Bo gdy nie widać ścian najbliższego sąsiada, a padający śnieg zaciera wszystkie ślady, wtedy dzieje się zbrodnia.

Pewnego wieczoru Joel Lindgren odebrał telefon od swojego znienawidzonego ojca, z którym nie rozmawiał od tak dawna. Tknięty przeczuciem ruszył przez śnieżycę do swego rodzinnego domu, jednak było już za późno. Znalazł w nim zwłoki ojca Martena oraz napis na ścianie po arabsku, oznaczający "Gniew Boga". Marten niegdyś podpadł muzułmanom, przedstawiając proroka Mahometa pod postacią świni na obrazach. Zemsta islamistów była więc nieunikniona. Joel pozostawiony samemu sobie żałuje, że nie dał ojcu szansy, a także odkrywa jego prawdziwe oblicze, poznając bliskich mu ludzi.

Powieść "Jedyna prawda" Olle Lönnaeusa to nie jest zwykły kryminał. Ma wręcz minimum cech z tego gatunku. Joel świadomie nie szuka zabójcy ojca, a raczej próbuje odnaleźć prawdę o nim, poznać go, nawet po śmierci. Jednocześnie policjantka Fatima, mająca arabskie korzenie, choć odcięła się od wyznawców islamu, przesłuchuje jedynego podejrzanego w tej sprawie - Osamę al-Dina. Nie jest ona typową przedstawicielką prawa, podobnie zresztą jak przeciwstawiony jej fanatyk. Tak naprawdę w tej książce nic nie jest "typowe", czy normalne.

Niespotykane jest tu zachowanie starego Martena, osobliwe są relacje między głównym bohaterem a jego ojcem. Dużą część fabuły autor poświęca na kreowanie wiarygodności postępowania Joela, przedstawienie jego uczuć, marzeń, wspomnień, wysiłków w odnajdywaniu prawdy o zamordowanym ojcu. Niestety, na dłuższą metę wydaje się to być syzyfowa robota. Lönnaeus nie potrafi nas zainteresować, a "dziwność" jedynie odstrasza. Sprawia, że czekamy z niecierpliwością na poruszenie do przodu śledztwa, szybko przebiegając przez nudniejsze fragmenty.

Wątpliwości może budzić sposób przedstawienia postaci. W najgorszym świetle postawieni są oczywiście fanatyczni wyznawcy islamu, ale dostało się także Szwedom, a nawet Polakom (przedstawionych jako bimbrownicy i przemytnicy). Większość osób, jakie spotykamy na kartach książki wydaje się mieć zaburzenia psychiczne. W szczególności ci odwiedzani przez Joela, który kończy potem z przeróżnymi urazami fizycznymi. W poszukiwaniu tej "jedynej prawdy" jest on skłonny zrobić wiele, nawet jeśli miałoby to zniszczyć obraz Martena, który miał w głowie od kilkudziesięciu lat.

Najnowsza książka autora "Pokuty" to kryminał, który nie wszystkim przypadnie do gustu. Powolna akcja, fabuła skoncentrowana na aspekcie obyczajowym oraz zakończenie, które już nie mogło być bardziej przewidywalne - to największe wady "Jedynej prawdy". Jeśli macie dość zimy za oknem, lektura tej książki podniesie wam trochę samopoczucie, na zasadzie - mogło być gorzej. W poszukiwaniach emocjonującego sposobu na spędzenie wieczoru, radzę omijać tę pozycję z daleka.

Książka została przekazana od serwisu dlalejdis.pl.
 Link do recenzji w serwisie: Zbrodnia zimową porą